wtorek, 23 lutego 2016

Skrzydła



Delikatny powiew ciepłego wiatru zdmuchnął włosy z moich oczu. Objąłem ją delikatnie w pasie. I nie było w tym nic dziwnego, mimo, że ona mnie nie znała i nie miała na razie poznać. Tam, skąd przybyłem to było naturalne. Każdy dotyk oznaczał miłość, troskę i szacunek. A tam każdy każdego kochał i otaczał opieką. To było piękne miejsce. Tam nauczyłem się chronić pozostając niezauważonym. Stamtąd wyniosłem wszystko, co wiem. A ją miałem chronić. To było moje zadanie, ale też chciałem tego. Co więc zrobiłem źle, że stoję teraz tuż za nią, na krawędzi urwiska i zastanawiam się, czy na pewno jest zdolna do tego, by skoczyć? Gdzie popełniłem błąd? Czyż nie ofiarowałem jej całego swojego życia? Stoję i myślę, czy jest na tyle ważna, by złamać zasadę, tę najważniejszą, podstawową zasadę kodeksu. Ona jest piękna, mądra, bystra… i skrzywdzona. A ja bardzo nie chcę, by tak łatwo się poddała. To jest ten czas. Czas na decyzję. Jeżeli postanowię się wycofać, ona zginie. Jeżeli ją uratuję- stracę skrzydła.

Szpital jest miejscem gdzie zdarza się wiele dziwnych rzeczy. Niektóre z nich można nawet uznać za cuda. Co dzień przybywają tu osoby w stanie krytycznym, ciężko chore, poranione, na granicy życia i śmierci. Lekarze robią wszystko, by ich przy nas utrzymać i nie rzadko im się to udaje. Więc nie powinno być nic dziwnego w przystojnym mężczyźnie przywiezionym na ostry dyżur z okropnymi ranami pleców. Nic poza tym, że podobno spadł on z urwiska, a dziewczyna, która przyjechała tu z nim twierdzi, jakoby miał on w miejscu krwawych zadrapań przepiękne skrzydła. Oczywiście można by go uznać za człowieka z wielkim szczęściem, a dziewczynę na naćpaną, ale on zdawał się w ogóle nie być człowiekiem, a ona nie miała we krwi nic poza tym, co powinno się tam znajdować. Żadnych narkotyków, żadnego alkoholu, żadnych dopalaczy. Nic. Więc jak to wytłumaczyć?

Na sali ostrego dyżuru panował conocny, trudny do ogarnięcia zgiełk. Pielęgniarki i lekarze mijali się w biegu klucząc pomiędzy sobą, łóżkami i rodziną pacjentów. Bliscy walczących tam o życie osób wprowadzali smutny nastrój łkaniem, cichymi szlochami, a czasem nawet krzykami, które zaraz starano się uciszyć. Potrzebne na już leki, często morfina, czy coś innego zmniejszającego ból. Podtrzymujący na duchu odgłos aparatury oznaczający, że jeszcze nikt nie odszedł. Dużo straconej krwi, dużo wysiłku, zbyt mało radości, której nawet cudowne chwile ozdrowienia nie dawały wiele. Tak wyglądał zwykły dzień, a raczej noc, pracy Teresy Sienkiewicz, trzydziestodwuletniej lekarki. Tessa większość czasu pracy spędzała właśnie na nocnej zmianie. Może właśnie dlatego, że fakt iż ona miała zająć się niezwykłym pacjentem był z góry ustalony? Nie była zbytnio wierzącą osobą. Od czasu do czasu zaglądała w niedzielę do kościoła, ale zwykle całe dni przesypiała i na nic nie miała czasu. Co jakiś czas nawet się modliła. Klękała przed wiszącym nad łóżkiem obrazkiem upamiętniającym komunię i dziękowała za każde ocalone życie. Raz na ruski rok chodziła do spowiedzi. Jedyne co było pewne, to że świętowała Wielkanoc, Boże Narodzenie i Wszystkich Świętych. Wydawało się jej, ze tylko w ten sposób dostatecznie uczci pamięć matki, której nie udało jej się uratować. Dlatego starała się zrobić wtedy wszystko jak należy, tak jak robiła to ona.
-Tesso!- zawołał dyżurujący dziś dr Andrzej Sobieski.- Przywieziono nowego pacjenta!
Teresa natychmiast do niego podbiegła. Spojrzała na ciało młodego chłopaka leżącego na brzuchu na ostatnim wolnym łóżku. Wydawał się nietknięty. Do czasu, gdy Andrzej odsłonił materiał przykrywający plecy mężczyzny. Na wysokości łopatek zionęły dwie głębokie na pół palca dziury. Rany miały poszarpane krańce. Cała krew, która powinna się z nich lać chyba już uciekła.
-Czemu nie założyli bandaża?- spytała Tessa szukając wzrokiem ratowników.
-Bo krew nie leci, Terry- oznajmił Andrzej. Teresa skrzywiła się słysząc jedno ze swoich licznych przezwisk. W zasadzie chyba każdy używał innego.
-Ale nie ma strupa- zauważyła tępo kobieta.
-Cokolwiek byś nie zrobiła, ta krew nie poleci, Terry- odparł mężczyzna z uśmiechem.
Po chwili bezczynnego gapienia się na niezwykłe obrażenia chłopaka kobieta oprzytomniała.
-Co wiemy?- spytała.
Andrzej zerknął w swój notatnik.
-Podobno spadł z urwiska- powiedział po woli. Tessa prawie parsknęła śmiechem.- Chyba się na cos nabił. Towarzysząca mu dziewczyna… jego przyjaciółka, mówi, że dokładnie tego nie widziała. Potknął się, zleciał. Jak podbiegła do krawędzi, leżał na dole z tymi ranami na plecach. Przez chwilę krzyczał, a potem przestał. Niedługo potem podjechała karetka. Co dziwne, tam nie było nikogo więcej, a ona zarzeka się, że nie zdążyła nigdzie zadzwonić- zrobił pauzę, a potem krótko wzruszył ramionami i skierował się z powrotem do dyżurki.- Jak chcesz, to ją wypytaj- rzucił na odchodne.
Teresa odprowadziła go wzrokiem, a potem rozejrzała się dookoła. Dziewczyna musiała zostać na zewnątrz. Tessa zawołała szybko pielęgniarkę i wyjaśniła jej, co trzeba zrobić, a potem wyszła ze sterylnej, białej sali na głośny, kolorowy i przepełniony ludźmi mimo późnej pory korytarz. Szybko wyszukała w tym małym tłumie siedzącą cicho, samą jedną, ładną, młodą dziewczynę w wieku może jej szesnastoletniej córki. Śliczne brązowe loki otaczały jej twarz i opadały na plecy i ramiona. Zgarbiona opierała brodę o podparte o kolana ramiona. Miała na sobie można powiedzieć odświętne ubranie, nie wyglądała, jakby właśnie wróciła z wycieczki nad urwisko. Ale mimo wszystko Tessa wiedziała, że to ona. Dziewczyna odnalazła jej spojrzenie i wstała.
-Czy będzie cały?- spytała od razu.
-Hm… - kobieta zastanowiła się.- Miło cię poznać. Nazywam się Teresa Sienkiewicz, ale jeśli chcesz możesz mi mówić Tessa. Jestem lekarką twojego przyjaciela i, żeby ustalić co należy dalej robić, muszę zadać ci parę pytań.
Dziewczyna westchnęła i podążyła za Teresą na drugi koniec korytarza. Usiadła na jednym z krzeseł i zagryzła wargę.
-Jak się nazywasz?- spytała Tessa zajmując miejsce obok niej.
-Marcelina Zalewska- odparła cicho dziewczyna.
-Ile masz lat?
-17 lat i trzy miesiące- odparła zgryźliwie.- Po co to pytanie?
-Żeby móc potwierdzić twoja tożsamość. Jak się nazywa twój przyjaciel?
-Ja… Nie mam poję… Słuchaj- przez chwilę plątała się w swojej wypowiedzi.- To nie jest mój przyjaciel. Ja go nie znam.
-Więc co tam robiłaś?- zapytała kategorycznie Teresa notując otrzymane informacje w swoim notesie.
-Ja…- Marcelina wahała się przy odpowiedzi przez dłuższą chwilę.- Chciałam skoczyć- wyszeptała w końcu. Tessa przyjrzała się jej uważnie. To w pewnym sensie tłumaczyło jej strój. Ale co mogło zmusić do takich rzeczy tak śliczną i młodą dziewczynę? Po jej policzkach spłynęły łzy. Otarła je rękawem i spojrzała na lekarkę ze strachem w oczach.
-W porządku- odparła Teresa.- Tę informację możemy chyba pominąć.
Udała, że skreśla zapisane przed chwilą słowa. Twarz dziewczyny rozpogodziła się lekko.
-Co dokładnie się stało. Dlaczego… no wiesz…- Tessa zamachała ręką w powietrzu. Chwila nie uwagi i powiedziałaby, że to Marcelina, nie chłopak, miała wylądować po drugiej stronie krawędzi urwiska.
-No więc… stałam sobie na krawędzi. I on się nagle pojawił. Nie mam pojęcia skąd- rozemocjonowała się.- Pamiętam, że krzyknęłam przestraszona, bo on trzymał mnie za ramię- wzdrygnęła się na myśl o tamtym momencie.- Wtedy ziemia się obsunęła i… Myślałam, że spadnę. I nagle zrozumiałam, że wcale tego nie chcę. Wydawało się, że już za późno, ale on mnie złapał i wciągnął na górę. Stanął między mną i urwiskiem i zaczął coś mówić. Przez chwilę wpatrywałam się w jego twarz, a potem… Gdy krzyknęłam on zrobił intuicyjnie krok do tyłu. Nie zdążyłam go złapać! Przysięgam. Moje palce osunęły się o jego dłoń…
Teresa słuchała uważnie historii dziewczyny. Pokiwała głową.
-Dlaczego krzyknęłaś?- spytała po chwili, gdy wyszukała jedną niezgadzającą się rzecz.
-Bo ja… zauważyłam, że…- nabrała głęboko powietrza.- Cokolwiek bym nie powiedziała, to zabrzmi głupio. Ale błagam, proszę mi uwierzyć!- Tessa kiwnęła jedynie głową.- Za jego plecami widziałam skrzydła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz