poniedziałek, 29 lutego 2016

Nowa wersja Dzieci Światła i Mroku- Rozdział Drugi



To nie musiał być koniec. To była ich decyzja. Nigdy nie byli dobrymi rodzicami. Nauczycielami- tak, ale nie rodzicami. Teraz, po ceremonii krwi, potwierdzili tylko moją tezę. Dziadek chyba bardzo to przeżył. Ale mimo to, nie zaprotestował. Jemu mogę wybaczyć, jest władcą i musi dawać przykład, trzymać się wyznaczonych reguł. Tyle, że z tej wyprawy jeszcze nikt nie wrócił.
Nie pakowałem wiele rzeczy. Właściwie prawie żadnych ciuchów, tylko bielizna i parę bluzek na zmianę. Najprawdopodobniej i tak zginę pierwszego dnia, więc po co marnować tyle rzeczy? I tak nikt się nie przejmie. To się zdarzyło już tyle razy.
-Trzy- powiedziała Lilka, gdy się jej zwierzyłem.- I nigdy przyszłemu władcy.
Prychnąłem.
-Rzeczywiście pocieszające- stwierdziłem  rozejrzałem się dookoła.- Gdzie też one…
-Tu- powiedziała dziewczyna i rzuciła we mnie bryczesami. Uśmiechnąłem się pod nosem. Zawsze mnie rozbrajało to, że ona zawsze dobrze wiedziała, co mam na myśli, jak prawdziwy najlepszy przyjaciel.
Wciągnąłem bryczesy i sztyblety, a potem zapiąłem czapsy. Wsadziłem białą koszulę w spodnie, założyłem plecak, a potem rękawiczki. Sięgnąłem po bat, a potem strzeliłem nim w powietrzu. Podszedłem do okna.
-A toczek?- spytała troskliwie Lilka.
-Walić toczek- prychnąłem.- Przecież i tak zginę.
Zerknąłem na przyjaciółkę, dostrzegłem zmartwioną minę dziewczyny, a potem wyskoczyłem z okna.
Miękko wylądowałem ziemi, otrzepałem się z kurzu i ruszyłem w stronę stajni.
Nie chciałem jej sprawić przykrości, ale nie zwykłem do kłamania, czy pozostawiania złudnych nadziei i ona wiedziała o tym najlepiej. W Zakazanej części lasu, go której mnie wysyłali, czekała na mnie jedynie pewna śmierć i nikt nie zechciał temu zapobiec. Czy to moja wina, że jakimś cudem w mojej krwi krąży trucizna demonów? Nie! Nigdy sobie tego nie zażyczyłem i nie zamierzałem nikomu tego życzyć.
Dotarłem do jednej z dwóch stajni na terenie starego dworu. Po przebudowie została tu jedynie jedna murowana stajnia i jedna drewniana. Resztę przeniesiono do najnowszej części. Podgrodzie zniknęło całkowicie, a w zasadzie wniknęła do grodu. Dobudowano nowy, zewnętrzny mur i umocniono te mniejsze, pozostałe po panowaniu Horacego. Józef Poniatowski zbudował sobie fortecę w stolicy.
To miała być też moja stolica. Gdy już dziadek abdykuje, to ja miałem zasiąść na tronie. A teraz wyzbyją się dziedzica. Sprytne. Ciekawe kto to zaplanował?
-Nikt tego nie chciał- dziadek zaprzeczył moim myślom donośnym głosem.
-Zachrypłeś?- spytałem z nutką irytacji w głosie.
-Musisz wreszcie zrozumieć! Nie mogę ot tak pozwolić ci zostać! To jest prawo! Prawo jest święte, a zanim je zmienię zdążysz pewnie zginąć!
Spojrzałem na niego ze smutkiem w oczach.
-Super- mruknąłem zaciskając zęby, by powstrzymać łzy. Nie wierzy we mnie. Nawet on. A ile było sytuacji, gdy mnie wychwalał i przy ojcu wołał, że nawet w lesie bym sobie lepiej poradził?- Ależ mnie pocieszyłeś. Masakra.
Przełożyłem siodło przez jedną rękę, a drugą złapałem za czaprak, koc i uzdę. Zaniosłem je pod boks Narcyzy i wróciłem do siodlarni po worki na owies, bukłaki na wodę i kilka doczepianych do siodła toreb. Przyniosłem też szczotki i wszedłem do boksu Cyzi. Dokładnie wyczyściłem jej grzbiet, miejsce pod popręgiem i nogi. Potem zaplotłem jej grzywę i wyczyściłem kopyta. Założyłem jej kantar i wyprowadziłem na zewnątrz, przed boks. Przypiąłem do wiszącego przy kółku, obok drzwi, uwiązu. Raz jeszcze przeczyściłem jej grzbiet pozbywając się pojedynczych włosów i całej masy pozostałego pod sierścią kurzu.
Józef wciąż stał w miejscu obserwując moje poczynania.
-Tak mnie pożegnasz?- spytałem zirytowany.- Błogą ciszą? Po śmierci będę miał jej w bród!
Zarzuciłem koc na grzbiet Cyzi. Przykryłem go czaprakiem i nałożyłem nań siodło. Przemieściłem je w odpowiednie miejsce i podpiąłem popręg na pierwszą na razie dziurkę. Podpiąłem torby do siodła. Wypełniłem worki owsem, a bukłaki wodą. Przytroczyłem je do siodła razem z torbami, które uzupełniłem szczotkami i zawartością niezbędnej apteczki. Potem skoczyłem do siodlarni po koc i śpiwór, a także dwie derki, zimową, czyli polarową, i przeciwdeszczową. Zwinąłem je razem z kocem i przytroczyłem do tylnego łęku siodła zaraz za śpiworem.
Zastanowiłem się chwilę nad tym, czy aby na pewno wszystko wziąłem, po czym pobiegłem do kuchni, gdzie zostawiłem prowiant. Schowałem go do plecaka. Zostało trochę miejsca, więc wypełniłem je kurtką przeciwdeszczową i amunicją do pistoletu na naboje usypiające.
Złapałem za pas z mieczem i zapiąłem go sobie pomijając szlufki przy bryczesach. Zatknąłem za niego sztylet. Jedno ostrze ukryłem w rękawie.
Dopiero wtedy okiełznałem Cyzię uzdą bez wędzidła. Kantar zsunąłem jej z szyi i schowałem do jednej z torem razem z uwiązem. Owinąłem jej tylne nogi bandażami, a na przednie założyłem ochraniacze. Klacz stała spokojnie zwiesiwszy głowę prawie do ziemi.
Ostatni raz odwróciłem się do dziadka.
-Ja i matka cię kochamy- zaczął on. To dla niego typowe, nigdy nie wspominał o ojcu, jakby za matkę już mógł brać odpowiedzialność.- Ona naprawdę się martwi.
Uśmiechnąłem się szyderczo przypominając sobie, jak zareagowała, gdy dziadek odczytał ciążący na mnie wyrok. Jak przybrała najpierw zaskoczoną, potem wściekła, a na końcu kamienną minę i wyszła szybkim krokiem zaciskając zęby.
-Phi- parsknąłem.- Jasne.
-Ona jest dość specyficzną osobą. Być może to moja wina, ale na pewno nie jej. Kocha cię, tylko nie potrafi się pogodzić ze stratą ciebie…
-Tia… kocha, mówisz? Najpierw niech to okaże.
Złapałem Cyzię za wodze i wyprowadziłem. Mocniej podciągnąłem popręg, poprawiłem strzemiona i wyćwiczonym ruchem wskoczyłem na siodło. Sprawdziłem raz jeszcze, czy wszystko dobrze się trzyma i spiąłem konia łydkami.
-Jeszcze się zobaczymy!- krzyknął za mną dziadek.
-Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to nawet szybciej niż myślisz- mruknąłem, ale on tego raczej nie dosłyszał.
Wjechałem galopem do lasu zastanawiając się, czy ją tam spotkam.
Adrian

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz