sobota, 15 listopada 2014

007 powraca wraz z 008- James Bond i Janette Cortez w akcji

 Skrada się. Jeden, dwa krótkie kroki. W głowie huczą jej zwrotki KaeNa. Stara się nie robić żadnego hałasu, nie pozostawiać ran na przeklętej ciszy, która ją otacza. Słyszy głosy, ale nie jest pewna, czy przypadkiem nie są one przywidzeniem. Jej myśli zaczynają się rozpraszać, a to może mieć negatywne skutki na misji. 
 Miała misję. Ważną, najważniejszą. Ważniejszą nawet od jej życia. Nie lubiła takich, ale to jej zawód. Żaden agent 00 nie może sobie pozwolić na zniewagę zadania. Muszą narażać życie dla królowej w brytyjskim wywiadzie MI6. 
 Osoby stojące za ścianą w pokoju do którego się zakradała przemieściły się w stronę drzwi, więc cofnęła się w cień. Wyszły trzy osoby i żadna jej nie zauważyła, i w żadnej nie rozpoznała jego. Siedział tam więc. Został tam. 
 Coś jest nie tak. Przecież on wie, że tam jest bomba. 
 Wparowała do środka zapominając na chwilę o ostrożności. Zobaczyła to, czego się spodziewała i czego zobaczyć nie chciała.
 Młody, przystojny mężczyzna leżał na ziemi. Blada skóra twarzy i umięśnionych ramion umazana była w jego karmazynowej krwi. Był nadal przytomny, związany i pobity, nie potrafił podnieść się o własnych siłach. Stała nad nim i milczała, a czas płynął. Kolejne sekundy pozostałe do wybuchu uciekały jej sprzed nosa. W końcu podźwignęła partnera i ostrożnie wyniosła z budynku. Jak najprędzej podbiegła z nim do samochodu i wcisnęła gaz do dechy. 
 Budynek wyleciał w powietrze za ich plecami. Fala gorąca zmieszana z dymem ścigała rurę wydechową jej Astona Martina ulepszonego przez kolegę z działu technologii. Odjechali, a w tylnej szybie majaczył jeszcze płonący budynek na horyzoncie.

Trzeba żyć naprawdę, 
Żeby oszukać czas.
Trzeba żyć najpiękniej, 
Żyje się tylko raz.
Trzeba żyć w zachwycie:
Marzyć, kochać i śnić.
Trzeba czas oszukać, 
Żeby naprawdę żyć./Maria Anna Jopek Ale jestem 

-Misja wykonana Z- oznajmiłam.
-Co to znaczy 008? Czy jesteś pewna, że cel nie żyje?- dociekała Z.
 Zamyśliłam się, a moja zwykła pomysłowość w zabawnych, refleksyjnych odzywkach nagle jakoś wyparowała. 
-Milczysz?- Z uśmiechnęła się z przekąsem.
-Bomba wybuchła, Z. Nie mogłam jednocześnie ratować S i sprawdzać, czy cel znajduje się tam, gdzie powinien. Co zawsze mi wpajałaś Z? Życie partnera, gdy można je ocalić jest ważniejsze niż śmierć celu, o którą można się postarać jeszcze raz. Życia byś mu nie przywróciła, Z, a miałabyś je na sumieniu, ja to wiem- spojrzałam na starszą agentkę, która próbowała ukryć zmieszanie.
 Z podniesioną głową, w której kłębiły się przeróżne myśli, wyszłam z gabinetu przełożonej. Jej sekretarka podniosła wzrok znad stosu papierów i uśmiechnęła się do mnie. Zabrałam płaszcz i czapkę i wyszłam na korytarz. Po drodze do swojego gabinetu natknęłam się na L z technologicznego, który pokazał mi nowe pistolety, składaną strzelbę i nowy wynalazek, aktówkę, która źle otwarta wybucha gazem łzawiącym w twarz. Później natknęłam się na 007 i Moneypenny, a na końcu rozmawiałam z moją sekretarką, która, o dziwo, zamiast za biurkiem siedziała przy barze z 003.
 Gdy weszłam do gabinetu natłok myśli jakby zatrzymał się przed drzwiami. Wolna od natrętnych refleksji wręcz rzuciłam się na fotel i okręciłam dookoła wyciągając przed siebie nogi uwięzione w ciasnych rajstopach i uśmiechając się sama do siebie. Potem wzięłam do ręki kartki leżące na biurku, a koniuszki szpilek oparłam o drewniany blat. Drugą ręką sięgnęłam po kubek kawy, który zostawiła tu dla mnie Annabeth, moja sekretarka.
 Nagle siedziba MI6 zatrzęsła się. Ciemna ciecz wylała się na ziemię nim zdążyłam upić jej łyk. Przerażona patrzałam jak w miejscu kropel substancji powstała dziura w podłodze. Szybko zebrałam się w sobie i zerwałam się z miejsca. Wybiegłam na korytarz, na którym pełno już było agentów, sekretarek i innych pracowników. Z złapała mnie, gdy schodziłem po schodach.
-Co się stało?- spytałyśmy tym samym opanowanym głosem w dokładnie tym samym momencie.
-Nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej gdzieś w podziemiach wybuchła mała bomba, lub granat- odparła Z.
-Ktoś urządził zamach- wydedukowałam, a szefowa pokiwała głową w zamyśleniu.- Ta osoba zamieniła moją kawę na substancję żrącą- dokończyłam, a ona spojrzała na mnie szczerze zaskoczona. Cmoknęłam.- Coraz gorzej ukrywasz emocje Z- spojrzała na mnie gniewnie.
-Ty nie odpuścisz sobie żartu nawet, gdy w grę wchodzi twoje życie 008?- uśmiechnęłam się, gdy wypowiadała te słowa.
-Znasz mnie Z- stwierdziłam tylko.
 Wyszłyśmy na zewnątrz, gdzie dołączył do nas S podtrzymywany przez 007 i 003, bo nadal nie mógł sam chodzić. Jego nogi po ich ostatniej wspólnej akcji nie doszły jeszcze do siebie.
-James- odezwała się Z.- To był zamach na pannę Cortez. Czy masz jakieś propozycje? Z tego co wiem znasz wszystkich znajomych 008.
 007 uśmiechnął się do mnie i pokręcił głową.
-Janette nie miewa wrogów- panna Moneypenny szturchnęła go odrywając się od rozmowy z Ann. Ten nie zwrócił na nią uwagi patrząc na mnie, podczas, gdy ja odwróciłam się do Z. On zaraz też to uczynił, Eve obruszyła się i kontynuowała rozmowę z moją sekretarką, wcześniej odwróciwszy się od Bonda.
-Więc kto mógłby to zrobić?- pytanie retoryczne padło z ust Z. Takich nie lubiłam najbardziej.- Jan, ty i James zajmiecie się tym- oznajmiła nieodwołalnie.

Życie, życie
Opisywane tysiącami liter, liter,
Zalane falami, bitem, bitem
Momentami jadowite,-wite
Skalane problemami/KaeN

Kto dał wam to prawo,
Kto dał ci upoważnienie by sądzić, 
To całe zło karą, 
Kto tłamsi, kto na tej arenie błądzi/KaeN

 Milan Sunnyday odpoczywał na tarasie w ogrodzie. Wylegiwał się na leżaku w pełnym słońcu dwunastej godziny. Obok niego na stoliczku stały dwie puste butelki, jedna do połowy pełna i kieliszek wypełniony czerwonym półwytrawnym winem. Jego dziewczyna, młodziutka blondynka o czarnych oczach stała za tarasowymi, szklanymi drzwiami i przypatrywała się 30-latkowi. Zakręciła pasmo farbowanych włosów na palcu i zagryzła wargę. Milan dopił któryś już z kolei kieliszek wina doprawionego trucizną, która zaczyna działać po spożyciu większej dawki. Ta ilość powinna chyba wystarczyć.
 Milan był zagranicznym agentem i jego dziewczyna o tym wiedziała. Głupota. Kompletny brak ostrożności. Blondynka pracowała dla kogoś, kto teraz czekał w Astonie Martinie przed murem, którym otoczony był dom. 
-Stevieeee...- wycharczał Milan odwracając głowę w jej stronę. Jeszcze chwila i jego życie się skończy. Tak łatwo dał się skazać i osądzić.
 Dziewczyna ubrała czarny płaszcz i okulary przeciwsłoneczne, na głowę nasunęła kapelusz z dużym rondem i wyszła z willi rozglądając się uważnie dookoła.
 Wsiadła do Astona i spojrzała na kierowcę całując go w usta. Czarnowłosy mężczyzna bez jednego oka przycisnął pedał gazu i ruszyli. Wjechali na autostradę. Pędzili prawie 200km/h, jak pędzi się przez życie. Szybko, nie zważając na szczegóły, zadowoleni z małych zwycięstw, nieprzygotowani do dużych porażek.

Pamiętaj, żeby dążąc do celu nie zapatrzyć się jedynie na szczyt, bo można przeoczyć ważne wskazówki lub wpaść w pułapkę, którą zauważysz jedynie z dołu.

 Wzięłam do ręki gazetę. Przeczytałam nagłówek i zrobiło mi się słabo. Milan Sunnyday był amerykańskim agentem, który rozpracowywał małą szajkę przestępczą, która przeniosła się tu z Nowego Jorku. Znaleziono go nieżywego wczoraj wieczorem w jego rezydencji, a raczej na ogrodzie, gdzie leżał na leżaku z kieliszkiem w dłoni. Były tam resztki wina, w którym wykryto dziwną, nieznaną truciznę, jak powiedziała Z. Od razu stwierdziłam, że to może mieć jakiś związek z naszą sprawą. Trucizna w dużych ilościach, rozcieńczona z wodą, lub alkoholem zabijała w miarę szybko, zatykając drogi oddechowe. Stężona okazywała się żrącą nawet metal substancją.
 Jakiś związek był. D udowodniła to naukowo robiąc różne eksperymenty z oddzieloną od resztki wina z butelki, trucizną. Ale była jeszcze jedna sprawa. To mogła być zbieżność substancji, zabójca mógł być zupełnie inną postacią.
 007 tak, czy siak postanowił to sprawdzić, a ja, oczywiście, nie mogłam nie pójść z nim.
 Pierwszą i najbardziej podejrzaną była jego dziewczyna. L namierzył ją w Berlinie. Niezwłocznie Z kazała zarezerwować nam miejsca w pierwszym samolocie do stolicy Niemiec.
 Wsiadłam do samochodu z zamiarem odjechania do mieszkania, by się spakować. Eve podeszła do drzwi od strony pasażera i zajrzała przez okno. Nie miała zbyt miłej miny.
-Janette- odezwała się cicho.- Czy mogłabyś zostawić Jamesa w spokoju? Było miło, gdy się nie wtrącałaś...
Uśmiechnęłam się kpiąco.
-Byliście razem... wydawało ci się, że było miło... On ze wszystkimi gra...To była gra, Eve, gra...
-Wiec z tobą też gra- stwierdziła myśląc zapewne o tamtym czasie i tamtych słowach, czułych, żartobliwych.
-Może, ale ja lubię takie gry i umiem w nie grać- posłałam jej kolejny uśmiech i odjechałam, gdy tylko odsunęła się od okna zdziwiona.
 W mieszkaniu unosił się pozostawiony przeze mnie rano słaby już zapach truskawkowych perfum. Szybko zgarnęłam parę obcisłych topów, kilka par dresowych spodni, parę dżinsowych rurek i jedną suknię wieczorową, której zamierzałam unikać. Razem z bielizną zmieściłam swoje rzeczy w średniej walizce, do której włożyłam jeszcze notesy, piórnik z ołówkami i ukryłam w specjalnej skrytce potrzebne sprzęty, takie jak zapas amunicji, czy drugi, a raczej trzeci pistolet.
 W podskokach, dotąd u mnie nie spotykanych, wybiegłam z kamienicy. Wsiadłam do Astona i rzuciłam walizkę na tył. Zapaliłam silnik i podskoczyłam bardziej z zaskoczenia niż ze strachu. Sąsiednia kamienica wybuchła. Szczątki murów, pojedyncze kamienie i skały rozprysły się w powietrzu, wysiadłam nim jedna z nich trafiła w szybę mojego samochodu i odbiła się od niego. Pobiegłam do pozostałości budynku, który teraz płonął. jedna ze ścian została nienaruszona. Na ostatnim piętrze, na kawałku podłogi, który nie wyleciał w powietrze, kulił się chłopiec. Podłoga powoli kruszyła się i spadała ponad 5 metrów w dół. Dostrzegłam wypukłości na ścianie i podjęłam jedną z tych decyzji, które automatycznie oznaczają ryzyko. Zaczęłam się wspinać. Noga co rusz ześlizgiwała mi się z ceglanych murów ściany. Był taki moment, że trzymałam się tylko jedną ręką, na szczęście znalazłam oparcie dla nóg. Chwilę później byłam na górze. Chłopiec wyczuwając moje intencje przysunął się do krawędzi zostało mu już niewiele miejsca. Weszłam jeszcze parę centymetrów wyżej i wzięłam malca na jedną rękę. Dostrzegłam metalową rynnę i po chwili namysłu z trudem przeskoczyłam na nią i zjechałam w dół. 
-Gdzie twoja mama?- spytałam uśmiechając się do niego. Chłopiec wskazał odjeżdżającego Bentley'a. - Zostawiła cię?- spytałam, ale on pokręcił głową przecząco.- Porwano ją?- zaryzykowałam kolejne pytanie, a on przytaknął.- Zabiorę cię do Z, to bardzo miłą pani, chciałbyś ją poznać?- nie miałam pojęcia jak rozmawiać z dziećmi, ale oglądałam tyle filmów, że stwierdziłam, że może warto tak spróbować. O Z pomyślałam od razu, gdy mały zdradził uprowadzenie matki. Tak, czy siak musiałam jej o tym powiedzieć, a dodatkowo sądziłam, że ona mogłaby poradzić, co zrobić z malcem. Chłopiec z radością przyjął ten pomysł.

 Wieko bagażnika uchyliło się i Rosę oślepiło światło. Miała skrępowane ręce i zaprzestała walki z porywaczami już po pierwszym ciosie w brzuch. Nie wiedziała, czy przeżyje i czy wróci do syna, nie wiedziała, czy on żyje. Gdy wrzucili ją do samochodu nie słyszała nic oprócz potężnego huku. Mężczyzna o kruczoczarnych włosach wyciągnął ją z bagażnika i popchnął w stronę wysokiej, młodej blondynki. Ta założyła rękawiczki i spojrzała na mężczyznę krytycznie zza okularów przeciw słonecznych.
-Szef nie będzie zadowolony, jeśli ją pobijesz- zacmokała z naganą, jak to miała w zwyczaju.
 Rosa rozejrzała się puki mogła. Znajdowała się na terenie dużej posiadłości otoczonej wysokim murem. Przy bramie stało kilku wartowników. Naprzeciwko niej, przed wejściem do wielkiej willi, także kręciło się kilku. Obok Bentley'a zaparkowany był Aston Martin. Za tym prowizorycznym parkingiem i za domem rozciągał się ogród. Między drzewami kobieta dostrzegła rzekę, która przepływała przez posiadłość. Był przy niej mały mostek, a do niego przycumowany był luksusowy jacht. 
 Wysoka blondynka wzięła ją za rękę i poprowadziła w tamtą stronę aleją wzdłuż, której rosły wysokie i smukłe brzozy. 
 Gdy dotarli do jachtu spytała:
-Czyż nie piękny jachcik? Hawelą można w wiele miejsc dopłynąć.
 Więc tak nazywa się ta rzeka. Ale jak dostali się tak szybko z Londynu do Niemiec?
 Nim zdążyła odpowiedzieć sobie na to pytanie na ląd zszedł mężczyzna około 30-stki.
-Dobrze wywiązałaś się z zadania Stevie- powiedział do blondynki patrząc na Rosę.- Rosalindo Eileen Sommerspy, czy nie przypominasz sobie mnie?- spytał.
 Przyjrzała się mu uważnie był bardzo podobny do Milana Sunnyday'a, ale z tego co wiedziała z dzisiejszej gazety, jej dawna ofiara z czasów liceum, nie żyła. To prawda, że teraz spokojna i opanowana Rosa w czasach młodości była  znaną na całą dzielnicę chuliganką i niejedna osoba miała przykre wspomnienia z nią związane. Ale, żeby chować urazę przez około 10 lat i dopiero teraz wywlekać całą sprawę na zewnątrz?
-Milan?-zaryzykowała to imię.
-Twój ulubiony kolega, pamiętasz?- wyciągnął nóż. Podszedł do niej i przejechał jej ostrzem po szyi, po czym nie zostawiając tam żadnego śladu rozciął liny, które krępowały jej nadgarstki.-Widzisz Rose, tamte zdarzenia miały na mnie ogromny wpływ. Czy wiesz, że nie należy pokazywać mężczyznom, że są słabi, bo staną się niedowartościowani, pozbawieni jedynej naprawdę ważnej dla nich cechy, siły. Nie przebywałaś tak drogiej drogi, żeby tu po prostu umrzeć, to by było zbyt proste i nie w moim stylu...


-Z, czy Stevie na pewno jest teraz w Berlinie?- spytałam wchodząc bez jakiejkolwiek zapowiedzi do jej gabinetu trzymając na ręku chłopca, którego uratowałam z budynku, który wysadziła najprawdopodobniej właśnie o dziewczyna Milana Sunnyday'a.
-Oczywiście- powiedziała, a dla pewności sprawdziła na ekranie pokazującym jej lokalizację.-Płyną Hawelą.
-Więc jak to możliwe, że jakieś piętnaście minut temu była w Londynie i porwała jego matkę- ruchem głowy wskazałam na chłopczyka. Z dopiero teraz zwróciła na niego uwagę.
-Kto to?- spytała.
-Gdy odjeżdżałam spod domu sąsiednia kamienica wybuchła mi za plecami. Mały siedział na ostatnim piętrze przy nienaruszonej ścianie, na podłodze, która zaczynała się powoli kruszyć. Co miałam zrobić? Zresztą. Inaczej nie mielibyśmy tych informacji.
 Z pokręciła głową i zwróciła się do chłopczyka.
-Jak się nazywasz?
 Popatrzył na mnie pytająco.
-To jest Z, możesz z nią porozmawiać o mamie- uśmiechnęłam się i postawiłam go na podłodze. 
 Z posadziła go na krześle, a sama usiadła na krawędzi biurka. Wyszłam z gabinetu i natknęłam się na Eve. Ta spuściła wzrok, gdy tylko mnie ujrzała i powróciła do swojej pracy. pewnie rozmawiała z Jamesem.
 Na korytarzu panował ten sam ruch co zwykle. Pojedyncze osoby przemykały po cichu pod gabinetami agentów. Weszłam do swojego gabinetu przechodząc przez przedsionek, gdzie znajdowało się stanowisko Annabeth, przy którym stał 003.
-Jan, znajdowałem się przy lokalizatorze Stevie, gdy ty byłaś w swoim mieszkaniu. Masz rację. Dziewczyna jakby teleportowała się do Londynu, a potem z powrotem- oznajmił, a Ann spojrzała na niego swoimi pełnymi uczuć oczami.
 Kiwnęłam głową i weszłam do gabinetu, za dziesięć minut powinniśmy jechać na lotnisko. Miałam jeszcze chwilę na refleksje. Kto podłożył bombę w podziemiach siedziby i, czy to ta sama osoba, która zamieniła moją kawę na truciznę? Czy to mogła być Stevie? Tak, mogła. Milan załatwił jej kartę wstępu do naszej siedziby, bo tak jej ufał, że czasem załatwiała za niego sprawy, nawet w agencji. Mogła to być także jakaś osoba od nas, jakiś przeciek. Czy jakiś agent zniknął ostatnio bez jakiegokolwiek pożegnania, czy ktoś ostatnio w ogóle zniknął? Nie, wszyscy agenci, albo byli z Londynie, albo na misji, żadnego nie było w Berlinie. 
 Rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzałam na zegarek i zerwałam się jak oparzona. Była już minuta po ustalonym terminie odjazdu. Walizkę zostawiłam w samochodzie, więc wzięłam tylko aktówkę i wybiegłam z gabinetu. Gdy otworzyłam drzwi wpadłam na 007.
-Janette, spokojnie- odparł ten z charakterystycznym uśmieszkiem.
 Razem zbiegliśmy na dół, do mojego auta. James wsiadł za kierownicę, co nie spotkało się z moim zadowoleniem.
 Heathrow pełne było ludzi. Szybko przeszliśmy przez kontrolę trzymając w rękach nasze licencje i usiedliśmy wygodnie na fotelach samolotu do Berlina. 
-003 powiedział, że widział, jak Stevie nagle, zupełnie jakby się teleportowała, przenosi się do Londynu, a potem z powrotem do Berlina- szepnęłam do Bonda, rozglądając się uważnie po pasażerach  pierwszej klasy.
 Ten zamyślił się na chwilę.
-Kiedyś miałem do czynienia z prototypem takiego urządzenia- odparł po sekundzie.
-Z teleporterem?
-Nie, ze zmieniaczem czasu- odszepnął.
-Naoglądałeś się Harrego Pottera?- zdziwiłam się. Prychnął.
-Mówię serio. Pewien szalony naukowiec skonstruował takie urządzenie. Miało ono pozwolić cofnąć się w czasie, ale zamiast to zrobić zatrzymało po prostu czas. Wszystko stanęło.
-Jeny, chciałabym mieć czasem takie misje, jak ty- westchnęłam.


-Jak to możliwe, że w sekundę znaleźliśmy się pod granicą  Niemiec, gdy wcześniej byliśmy w Londynie?- Rosa próbowała sklecić jakieś konkretne, poprawne gramatycznie zdanie.
-To proste, nie tak, jak konstrukcja tego urządzenia- wskazał na zegarek na ręce Stevie.- Zatrzymała czas i wszystko oprócz niej i Kalego stanęło, łącznie z tobą. Gdy dojechaliście do granicy Steve włączyła czas i się obudziłaś, nie dostrzegając różnicy. Proste?
-Nie- westchnęła Rosa.
 Płynęli właśnie po Haweli na północ Berlina. Słońce przygrzewało, a ona miała jeszcze wiele pytań.
-W gazecie pisali, że nie żyjesz- zaczęła.
-Och... No tak. Stevie podała mi truciznę, a zaraz potem zażyłem też antidotum. Zapadłem w śpiączkę podobną do śmierci. Potem Stevie zatrzymała czas i podmieniła moje ciało w kostnicy.
 Rosa skrzywiła się. Mogła się tego spodziewać. Wszystko byle do celu. Sama kiedyś ufała tej zasadzie.
 Dopłynęli do portu przy północnej granicy Berlina należącego do prywatnej osoby mającej tam posesję. Była to willa podobna do tej z której wypłynęli, także otoczona wysokim murem i ogrodem.
-Podoba ci się mój drugi dom?- spytał Milan. I wszystko jasne.

Gdy wylądowali w północnym Berlinie od razu zadzwonił do nich L, by oznajmić parę nowych wiadomości.
- Kobieta nazywa się Rosalinda Eileen Sommerspy. Znajduje się razem ze Stevie na posiadłości przy północnej granicy Berlina przy Haweli.
-Dzięki L- pożegnał się Bond i ruszyliśmy do naszego Hotelu.
 Po odebraniu klucza z recepcji znaleźliśmy pokój na trzecim piętrze. Był przestronny i bogato umeblowany i miał tylko jedno łóżko.
-Czy będę spał na podłodze?- zażartował James. Roześmialiśmy się oboje.
-Wiadomo, gdzie możemy spotkać Stevie?-zapytałam.
-Taka kobieta jak ona za nic nie przegapi balu u szanownej mieszkanki Berlina, który odbędzie się dziś wieczorem- Bond uśmiechnął się zawadiacko.
-Jakiej szanowanej mieszkanki?- spytałam, a on wzruszył ramionami.
-Chyba nie powiesz, że nie masz w co się ubrać?
-Nie tym razem 007- odwróciłam się do walizki i wyciągnęłam moją suknię.

 Bond gwizdnął tylko i z racji tego, że pora była już późnopopołudniowa poszedł przebrać się w swój gajerek. Ja szybko nałożyłam na siebie sukienkę i umalowałam oczy. 
-Będziesz królową wieczoru- odezwał się 007 i wyszliśmy.

-Szefie proszę...- błagała Stevie, a Rosa przyglądała się temu ze swojego miejsca przy stole.- To ważne przyjęcie, muszę tam być! Proszę.
-Hmm... Zgoda, ale masz być ostrożna i zabierz ze sobą Rosę. 
 Zaraz, to ona nie była tu by cierpieć za dawne grzechy? Nie rozumiała całej tej sytuacji. 
-Niech się zabawi ten ostatni raz. Później tam do was dołączę- zawyrokował Milan, a Rosa nie nie była zadowolona z jego słów, ale postanowiła cieszyć się ostatnimi chwilami, bo czemu by nie?
 Stevie wygrzebała z szafy dwie piękne suknie i pudło kosmetyków.
 Były to piękne, długie, lekkie sukienki bardzo do siebie podobne. Blondynka wybrała niebieską, więc Rosa zmuszona była wcisnąć się w różową. Stevie zrobiła jej makijaż, a potem umalowała siebie.
 Wyszły przed dom, gdzie czekała na nie limuzyna. Za kierownicą siedział Kali, czarnowłosy chłopak, który przywiózł ją tu. Stevie uśmiechała się do niego przez całą drogę. Rosa patrzała przez okno na krajobrazy miejskie, które przeplatały się z naturalnymi.
 W końcu dotarli pod wspaniałą białą willę. Kobiety wysiadły, a Kali odjechał. Weszły do środka. Stevie przedstawiła się portierowi, a potem powiedziała, że Rosa jej towarzyszy. Przeszły do dużej sali, w której znajdował się już tłum ludzi. Orkiestra grała, jedni tańczyli, inni siedzieli i gawędzili, a jeszcze inni podpierali ściany.
 Blondynka rozejrzała się i dojrzała kogoś, kogo nie tyle nie chciała, o ile nie powinna zobaczyć. 008 w towarzystwie 007. Nogi się pod nią ugięły.


 James stał przede mną z kieliszkiem w ręku. Oboje rozglądaliśmy się ukradkiem. Oboje w tym samym momencie dostrzegliśmy ją, a ona już wiedziała, że tu jesteśmy.
-Zatańczymy- spytał Bond. Przeszliśmy na parkiet i zaczęliśmy sambę wraz z innymi, którzy już byli na parkiecie.
-Nigdy nie zauważyłabym, ze umiesz tańczyć- zaczęłam.- Myślisz, że będzie chciała spróbować zabić mnie drugi raz?
-Najprawdopodobniej i może nawet tutaj- szepnął okręcając mnie wokół siebie.
-Ta druga, to Rosalinda, prawda?- spytałam, a on skinął głową.- Nie wygląda, jakby tu była za karę.
-Może gra... Trzeba to będzie sprawdzić.
-Jak? Przecież nas rozpoznała.
 Uśmiechnął się zawadiacko. 
-Zajmiesz czymś Stevie, w końcu to na ciebie poluje.
-No wiesz!- żachnęłam się.- Dobra, zrobię to, przecież mnie znasz.
-Nawet bardziej niż myślisz- powiedział i odszedł, bo piosenka się skończyła.
 Odszukałam wzrokiem Stevie. Stała nadal w tym samym miejscu. Rosy przy niej nie było. Tańczyła z jakimś mężczyzną. Bond na pewno to wykorzysta. Blondynka zaczęła iść w moją stronę więc skierowałam się do jedynego chyba pustego miejsca, korytarza bocznego. Tam spotkałam Stevie. Miała bardzo śmieszną minę, jeśli mam być szczera. Mieszanka zdziwienia, wściekłości i strachu. Miała szefa i się go bała.
-Ładnie to tak podmieniać picie uczciwym obywatelom?- spytałam.
-Nie miałaś ochoty na kawę?- odparowała.
-Jesteś morderczynią Stevie, dlaczego to zrobiłaś?- przywołałam do naszej rozmowy Milana.
-Nikogo nie zabiłam- warknęła patrząc na salę przez szparkę w drzwiach. Odsunęła się od nich i syknęła.- Patrz.
 Zerknęłam jednym okiem. Do środka wszedł nikt inny jak Milan Sunnyday. To wytrąciło mnie z równowagi i zapomniałam na chwilę o ostrożności. Stevie wykorzystała to i zaatakowała mnie. Spróbowałam się uchylić, ale jej pięść dosięgnęła mojego policzka. Zareagowałam na to atakiem i nawiązała się walka, która dla innego agenta 00 wydawałaby się śmieszna. W końcu, gdy Stevie wylądowała na ziemi udało mi się wyszarpnąć pistolet z tłumikiem z kozaka. Wiem, że schowek ten wydaje się śmieszny, ale jest bardzo poręczny. 
-Poddaj się Stevie- oznajmiłam celując w nią.
-Nigdy- warknęła rzucając się w moją stroną, a ja oddałam strzał. 
 Blondynka podła na marmurową podłogę z czerwoną plamą na sukience. Schowałam pistolet i wybiegłam za korytarza. W kilka sekund odnalazłam Bonda i Rosę.
-Uciekamy- zakomunikowałam i wyjęłam komórkę.
 Wybrałam numer do Annabeth rozglądając się w poszukiwaniu Milana. Ten jeszcze nas nie zauważył i szukał dwóch dziewczyn. Wybiegliśmy niezauważeni z sali i wsiedliśmy do auta nim moja sekretarka odebrała telefon.
-Witaj Ann, daj 003- poleciłam, bo dobrze wiedziałam, czemu tak długo czekałam na połączenie.
-Tak, Jan?-spytał agent.
-Mamy Rosę, Stevie nie żyje, wracamy do Londynu- zakomunikowałam obserwując tylne lusterko.
-Dobrze- odparł on.- Wysyłamy po was prywatny odrzutowiec MI6. Do zobaczenia- rozłączyliśmy się.
-Wracasz do syna Roso- oznajmiłam skręcając na autostradę prowadzącą między innymi na lotnisko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz