Delikatny powiew ciepłego wiatru zdmuchnął włosy z
moich oczu. Objąłem ją delikatnie w pasie. I nie było w tym nic dziwnego, mimo,
że ona mnie nie znała i nie miała na razie poznać. Tam, skąd przybyłem to było
naturalne. Każdy dotyk oznaczał miłość, troskę i szacunek. A tam każdy każdego
kochał i otaczał opieką. To było piękne miejsce. Tam nauczyłem się chronić
pozostając niezauważonym. Stamtąd wyniosłem wszystko, co wiem. A ją miałem
chronić. To było moje zadanie, ale też chciałem tego. Co więc zrobiłem źle, że
stoję teraz tuż za nią, na krawędzi urwiska i zastanawiam się, czy na pewno
jest zdolna do tego, by skoczyć? Gdzie popełniłem błąd? Czyż nie ofiarowałem
jej całego swojego życia? Stoję i myślę, czy jest na tyle ważna, by złamać
zasadę, tę najważniejszą, podstawową zasadę kodeksu. Ona jest piękna, mądra,
bystra… i skrzywdzona. A ja bardzo nie chcę, by tak łatwo się poddała. To jest
ten czas. Czas na decyzję. Jeżeli postanowię się wycofać, ona zginie. Jeżeli ją
uratuję- stracę skrzydła.
Szpital jest miejscem gdzie zdarza się wiele
dziwnych rzeczy. Niektóre z nich można nawet uznać za cuda. Co dzień przybywają
tu osoby w stanie krytycznym, ciężko chore, poranione, na granicy życia i
śmierci. Lekarze robią wszystko, by ich przy nas utrzymać i nie rzadko im się
to udaje. Więc nie powinno być nic dziwnego w przystojnym mężczyźnie
przywiezionym na ostry dyżur z okropnymi ranami pleców. Nic poza tym, że
podobno spadł on z urwiska, a dziewczyna, która przyjechała tu z nim twierdzi,
jakoby miał on w miejscu krwawych zadrapań przepiękne skrzydła. Oczywiście
można by go uznać za człowieka z wielkim szczęściem, a dziewczynę na naćpaną,
ale on zdawał się w ogóle nie być człowiekiem, a ona nie miała we krwi nic poza
tym, co powinno się tam znajdować. Żadnych narkotyków, żadnego alkoholu,
żadnych dopalaczy. Nic. Więc jak to wytłumaczyć?
Na sali ostrego dyżuru panował conocny, trudny do
ogarnięcia zgiełk. Pielęgniarki i lekarze mijali się w biegu klucząc pomiędzy
sobą, łóżkami i rodziną pacjentów. Bliscy walczących tam o życie osób
wprowadzali smutny nastrój łkaniem, cichymi szlochami, a czasem nawet krzykami,
które zaraz starano się uciszyć. Potrzebne na już leki, często morfina, czy coś
innego zmniejszającego ból. Podtrzymujący na duchu odgłos aparatury oznaczający,
że jeszcze nikt nie odszedł. Dużo straconej krwi, dużo wysiłku, zbyt mało
radości, której nawet cudowne chwile ozdrowienia nie dawały wiele. Tak wyglądał
zwykły dzień, a raczej noc, pracy Teresy Sienkiewicz, trzydziestodwuletniej
lekarki. Tessa większość czasu pracy spędzała właśnie na nocnej zmianie. Może
właśnie dlatego, że fakt iż ona miała zająć się niezwykłym pacjentem był z góry
ustalony? Nie była zbytnio wierzącą osobą. Od czasu do czasu zaglądała w
niedzielę do kościoła, ale zwykle całe dni przesypiała i na nic nie miała
czasu. Co jakiś czas nawet się modliła. Klękała przed wiszącym nad łóżkiem
obrazkiem upamiętniającym komunię i dziękowała za każde ocalone życie. Raz na
ruski rok chodziła do spowiedzi. Jedyne co było pewne, to że świętowała Wielkanoc,
Boże Narodzenie i Wszystkich Świętych. Wydawało się jej, ze tylko w ten sposób
dostatecznie uczci pamięć matki, której nie udało jej się uratować. Dlatego
starała się zrobić wtedy wszystko jak należy, tak jak robiła to ona.
-Tesso!- zawołał dyżurujący dziś dr Andrzej
Sobieski.- Przywieziono nowego pacjenta!
Teresa natychmiast do niego podbiegła. Spojrzała na
ciało młodego chłopaka leżącego na brzuchu na ostatnim wolnym łóżku. Wydawał
się nietknięty. Do czasu, gdy Andrzej odsłonił materiał przykrywający plecy
mężczyzny. Na wysokości łopatek zionęły dwie głębokie na pół palca dziury. Rany
miały poszarpane krańce. Cała krew, która powinna się z nich lać chyba już
uciekła.
-Czemu nie założyli bandaża?- spytała Tessa
szukając wzrokiem ratowników.
-Bo krew nie leci, Terry- oznajmił Andrzej. Teresa
skrzywiła się słysząc jedno ze swoich licznych przezwisk. W zasadzie chyba
każdy używał innego.
-Ale nie ma strupa- zauważyła tępo kobieta.
-Cokolwiek byś nie zrobiła, ta krew nie poleci,
Terry- odparł mężczyzna z uśmiechem.
Po chwili bezczynnego gapienia się na niezwykłe
obrażenia chłopaka kobieta oprzytomniała.
-Co wiemy?- spytała.
Andrzej zerknął w swój notatnik.
-Podobno spadł z urwiska- powiedział po woli. Tessa
prawie parsknęła śmiechem.- Chyba się na cos nabił. Towarzysząca mu dziewczyna…
jego przyjaciółka, mówi, że dokładnie tego nie widziała. Potknął się, zleciał.
Jak podbiegła do krawędzi, leżał na dole z tymi ranami na plecach. Przez chwilę
krzyczał, a potem przestał. Niedługo potem podjechała karetka. Co dziwne, tam
nie było nikogo więcej, a ona zarzeka się, że nie zdążyła nigdzie zadzwonić-
zrobił pauzę, a potem krótko wzruszył ramionami i skierował się z powrotem do
dyżurki.- Jak chcesz, to ją wypytaj- rzucił na odchodne.
Teresa odprowadziła go wzrokiem, a potem rozejrzała
się dookoła. Dziewczyna musiała zostać na zewnątrz. Tessa zawołała szybko
pielęgniarkę i wyjaśniła jej, co trzeba zrobić, a potem wyszła ze sterylnej,
białej sali na głośny, kolorowy i przepełniony ludźmi mimo późnej pory
korytarz. Szybko wyszukała w tym małym tłumie siedzącą cicho, samą jedną,
ładną, młodą dziewczynę w wieku może jej szesnastoletniej córki. Śliczne
brązowe loki otaczały jej twarz i opadały na plecy i ramiona. Zgarbiona
opierała brodę o podparte o kolana ramiona. Miała na sobie można powiedzieć
odświętne ubranie, nie wyglądała, jakby właśnie wróciła z wycieczki nad
urwisko. Ale mimo wszystko Tessa wiedziała, że to ona. Dziewczyna odnalazła jej
spojrzenie i wstała.
-Czy będzie cały?- spytała od razu.
-Hm… - kobieta zastanowiła się.- Miło cię poznać.
Nazywam się Teresa Sienkiewicz, ale jeśli chcesz możesz mi mówić Tessa. Jestem
lekarką twojego przyjaciela i, żeby ustalić co należy dalej robić, muszę zadać
ci parę pytań.
Dziewczyna westchnęła i podążyła za Teresą na drugi
koniec korytarza. Usiadła na jednym z krzeseł i zagryzła wargę.
-Jak się nazywasz?- spytała Tessa zajmując miejsce
obok niej.
-Marcelina Zalewska- odparła cicho dziewczyna.
-Ile masz lat?
-17 lat i trzy miesiące- odparła zgryźliwie.- Po co
to pytanie?
-Żeby móc potwierdzić twoja tożsamość. Jak się
nazywa twój przyjaciel?
-Ja… Nie mam poję… Słuchaj- przez chwilę plątała
się w swojej wypowiedzi.- To nie jest mój przyjaciel. Ja go nie znam.
-Więc co tam robiłaś?- zapytała kategorycznie
Teresa notując otrzymane informacje w swoim notesie.
-Ja…- Marcelina wahała się przy odpowiedzi przez
dłuższą chwilę.- Chciałam skoczyć- wyszeptała w końcu. Tessa przyjrzała się jej
uważnie. To w pewnym sensie tłumaczyło jej strój. Ale co mogło zmusić do takich
rzeczy tak śliczną i młodą dziewczynę? Po jej policzkach spłynęły łzy. Otarła
je rękawem i spojrzała na lekarkę ze strachem w oczach.
-W porządku- odparła Teresa.- Tę informację możemy
chyba pominąć.
Udała, że skreśla zapisane przed chwilą słowa.
Twarz dziewczyny rozpogodziła się lekko.
-Co dokładnie się stało. Dlaczego… no wiesz…- Tessa
zamachała ręką w powietrzu. Chwila nie uwagi i powiedziałaby, że to Marcelina,
nie chłopak, miała wylądować po drugiej stronie krawędzi urwiska.
-No więc… stałam sobie na krawędzi. I on się nagle
pojawił. Nie mam pojęcia skąd- rozemocjonowała się.- Pamiętam, że krzyknęłam
przestraszona, bo on trzymał mnie za ramię- wzdrygnęła się na myśl o tamtym
momencie.- Wtedy ziemia się obsunęła i… Myślałam, że spadnę. I nagle
zrozumiałam, że wcale tego nie chcę. Wydawało się, że już za późno, ale on mnie
złapał i wciągnął na górę. Stanął między mną i urwiskiem i zaczął coś mówić.
Przez chwilę wpatrywałam się w jego twarz, a potem… Gdy krzyknęłam on zrobił
intuicyjnie krok do tyłu. Nie zdążyłam go złapać! Przysięgam. Moje palce
osunęły się o jego dłoń…
Teresa słuchała uważnie historii dziewczyny.
Pokiwała głową.
-Dlaczego krzyknęłaś?- spytała po chwili, gdy
wyszukała jedną niezgadzającą się rzecz.
-Bo ja… zauważyłam, że…- nabrała głęboko
powietrza.- Cokolwiek bym nie powiedziała, to zabrzmi głupio. Ale błagam,
proszę mi uwierzyć!- Tessa kiwnęła jedynie głową.- Za jego plecami widziałam
skrzydła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz