To nie musiał być koniec. To była ich
decyzja. Nigdy nie byli dobrymi rodzicami. Nauczycielami- tak, ale nie rodzicami.
Teraz, po ceremonii krwi, potwierdzili tylko moją tezę. Dziadek chyba bardzo to
przeżył. Ale mimo to, nie zaprotestował. Jemu mogę wybaczyć, jest władcą i musi
dawać przykład, trzymać się wyznaczonych reguł. Tyle, że z tej wyprawy jeszcze
nikt nie wrócił.
Nie pakowałem wiele rzeczy. Właściwie
prawie żadnych ciuchów, tylko bielizna i parę bluzek na zmianę.
Najprawdopodobniej i tak zginę pierwszego dnia, więc po co marnować tyle
rzeczy? I tak nikt się nie przejmie. To się zdarzyło już tyle razy.
-Trzy- powiedziała Lilka, gdy się jej
zwierzyłem.- I nigdy przyszłemu władcy.
Prychnąłem.
-Rzeczywiście pocieszające-
stwierdziłem rozejrzałem się dookoła.-
Gdzie też one…
-Tu- powiedziała dziewczyna i rzuciła we
mnie bryczesami. Uśmiechnąłem się pod nosem. Zawsze mnie rozbrajało to, że ona
zawsze dobrze wiedziała, co mam na myśli, jak prawdziwy najlepszy przyjaciel.
Wciągnąłem bryczesy i sztyblety, a potem
zapiąłem czapsy. Wsadziłem białą koszulę w spodnie, założyłem plecak, a potem
rękawiczki. Sięgnąłem po bat, a potem strzeliłem nim w powietrzu. Podszedłem do
okna.
-A toczek?- spytała troskliwie Lilka.
-Walić toczek- prychnąłem.- Przecież i
tak zginę.
Zerknąłem na przyjaciółkę, dostrzegłem
zmartwioną minę dziewczyny, a potem wyskoczyłem z okna.
Miękko wylądowałem ziemi, otrzepałem się
z kurzu i ruszyłem w stronę stajni.
Nie chciałem jej sprawić przykrości, ale
nie zwykłem do kłamania, czy pozostawiania złudnych nadziei i ona wiedziała o
tym najlepiej. W Zakazanej części lasu, go której mnie wysyłali, czekała na
mnie jedynie pewna śmierć i nikt nie zechciał temu zapobiec. Czy to moja wina,
że jakimś cudem w mojej krwi krąży trucizna demonów? Nie! Nigdy sobie tego nie
zażyczyłem i nie zamierzałem nikomu tego życzyć.
Dotarłem do jednej z dwóch stajni na
terenie starego dworu. Po przebudowie została tu jedynie jedna murowana stajnia
i jedna drewniana. Resztę przeniesiono do najnowszej części. Podgrodzie
zniknęło całkowicie, a w zasadzie wniknęła do grodu. Dobudowano nowy,
zewnętrzny mur i umocniono te mniejsze, pozostałe po panowaniu Horacego. Józef
Poniatowski zbudował sobie fortecę w stolicy.
To miała być też moja stolica. Gdy już
dziadek abdykuje, to ja miałem zasiąść na tronie. A teraz wyzbyją się
dziedzica. Sprytne. Ciekawe kto to zaplanował?
-Nikt tego nie chciał- dziadek
zaprzeczył moim myślom donośnym głosem.
-Zachrypłeś?- spytałem z nutką irytacji
w głosie.
-Musisz wreszcie zrozumieć! Nie mogę ot
tak pozwolić ci zostać! To jest prawo! Prawo jest święte, a zanim je zmienię
zdążysz pewnie zginąć!
Spojrzałem na niego ze smutkiem w
oczach.
-Super- mruknąłem zaciskając zęby, by
powstrzymać łzy. Nie wierzy we mnie. Nawet on. A ile było sytuacji, gdy mnie
wychwalał i przy ojcu wołał, że nawet w lesie bym sobie lepiej poradził?- Ależ
mnie pocieszyłeś. Masakra.
Przełożyłem siodło przez jedną rękę, a
drugą złapałem za czaprak, koc i uzdę. Zaniosłem je pod boks Narcyzy i wróciłem
do siodlarni po worki na owies, bukłaki na wodę i kilka doczepianych do siodła
toreb. Przyniosłem też szczotki i wszedłem do boksu Cyzi. Dokładnie wyczyściłem
jej grzbiet, miejsce pod popręgiem i nogi. Potem zaplotłem jej grzywę i
wyczyściłem kopyta. Założyłem jej kantar i wyprowadziłem na zewnątrz, przed
boks. Przypiąłem do wiszącego przy kółku, obok drzwi, uwiązu. Raz jeszcze
przeczyściłem jej grzbiet pozbywając się pojedynczych włosów i całej masy
pozostałego pod sierścią kurzu.
Józef wciąż stał w miejscu obserwując
moje poczynania.
-Tak mnie pożegnasz?- spytałem
zirytowany.- Błogą ciszą? Po śmierci będę miał jej w bród!
Zarzuciłem koc na grzbiet Cyzi.
Przykryłem go czaprakiem i nałożyłem nań siodło. Przemieściłem je w odpowiednie
miejsce i podpiąłem popręg na pierwszą na razie dziurkę. Podpiąłem torby do
siodła. Wypełniłem worki owsem, a bukłaki wodą. Przytroczyłem je do siodła
razem z torbami, które uzupełniłem szczotkami i zawartością niezbędnej
apteczki. Potem skoczyłem do siodlarni po koc i śpiwór, a także dwie derki,
zimową, czyli polarową, i przeciwdeszczową. Zwinąłem je razem z kocem i
przytroczyłem do tylnego łęku siodła zaraz za śpiworem.
Zastanowiłem się chwilę nad tym, czy aby
na pewno wszystko wziąłem, po czym pobiegłem do kuchni, gdzie zostawiłem
prowiant. Schowałem go do plecaka. Zostało trochę miejsca, więc wypełniłem je
kurtką przeciwdeszczową i amunicją do pistoletu na naboje usypiające.
Złapałem za pas z mieczem i zapiąłem go
sobie pomijając szlufki przy bryczesach. Zatknąłem za niego sztylet. Jedno
ostrze ukryłem w rękawie.
Dopiero wtedy okiełznałem Cyzię uzdą bez
wędzidła. Kantar zsunąłem jej z szyi i schowałem do jednej z torem razem z
uwiązem. Owinąłem jej tylne nogi bandażami, a na przednie założyłem
ochraniacze. Klacz stała spokojnie zwiesiwszy głowę prawie do ziemi.
Ostatni raz odwróciłem się do dziadka.
-Ja i matka cię kochamy- zaczął on. To
dla niego typowe, nigdy nie wspominał o ojcu, jakby za matkę już mógł brać
odpowiedzialność.- Ona naprawdę się martwi.
Uśmiechnąłem się szyderczo przypominając
sobie, jak zareagowała, gdy dziadek odczytał ciążący na mnie wyrok. Jak
przybrała najpierw zaskoczoną, potem wściekła, a na końcu kamienną minę i
wyszła szybkim krokiem zaciskając zęby.
-Phi- parsknąłem.- Jasne.
-Ona jest dość specyficzną osobą. Być
może to moja wina, ale na pewno nie jej. Kocha cię, tylko nie potrafi się
pogodzić ze stratą ciebie…
-Tia… kocha, mówisz? Najpierw niech to
okaże.
Złapałem Cyzię za wodze i wyprowadziłem.
Mocniej podciągnąłem popręg, poprawiłem strzemiona i wyćwiczonym ruchem
wskoczyłem na siodło. Sprawdziłem raz jeszcze, czy wszystko dobrze się trzyma i
spiąłem konia łydkami.
-Jeszcze się zobaczymy!- krzyknął za mną
dziadek.
-Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem, to nawet szybciej niż myślisz- mruknąłem, ale on tego raczej nie
dosłyszał.
Wjechałem galopem do lasu zastanawiając
się, czy ją tam spotkam.
Adrian
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz