Zielona, poprzecierana już w kilku
miejscach piżama, dżinsowe, krótkie spodenki, biała, długa do ziemi sukienka
wyjściowa, trzy pary długich spodni- dżinsowe, dresowe i legginsy, dwie bluzki
z krótkim rękawem, jeden męski, ale wygodny T-Shirt, dwie bluzki z długim
rękawem, ciemnozielona bluza z polarem i zapas bielizny na tydzień.
Siedem zeszytów w kratkę, trzy zeszyty w
szeroką linię, dwa bloki techniczne i jeden rysunkowy, sześćdziesięciokartkowy
notes z arkuszami w linię formatu A4, piórnik po brzegi wypełniony kredkami i
drugi, wypchany przyrządami do rysowania oraz szkicowania i ołówkami, dwie
płócienne torby ze spranymi już podobiznami Johna Deepa i Angeliny Jolie,
podręczniki do języka polskiego, matematyki, biologii, historii, geografii,
fizyki, chemii i języka niemieckiego na poziomie rozszerzonym do klasy drugiej
liceum, podręczniki do języka angielskiego, techniki, plastyki, muzyki i łaciny
na poziomie podstawowym do pierwszej klasy liceum, stary, lekko zardzewiały
przy rękojeści, nóż myśliwski matki, paszport, legitymacja z Liceum imienia
Marii Skłodowskiej-Curie, zbiór ulotek i wydruków internetowych na temat
Prywatnej Szkoły Ponadgimnazjalnej „Akademia Madame Beatrycze”, kilka
szkicowników, zbiór moich własności, czyli pięć książek fantasty, trzy kryminały,
powieść sensacyjna, portret przedstawiający mnie, gdy byłam młodsza, namalowany
farbą olejną, kilka drobiazgów typu znaleziona nad rzeką łuska od naboju,
wisiorek od Matki Przełożonej, czy muszelka od przyjaciółki, do tego telefon,
ładowarka, słuchawki, mp3, laptop kupiony za ciężko zaoszczędzone pieniądze,
portfel z drobnymi i czapka.
Właśnie to znajdowało się w wypchanym
plecaku podróżnym, który leżał na półce pod sufitem, gdy ja siedziałam na
jednym z siedzeń w przedziale pociągu donikąd, trzymając ręce na kolanach,
nerwowo postukując stopą odzianą w lakierki z zeszłego wieku w parkiet i
patrząc to na śpiącą w kącie kobietę, to na przemijający za oknem krajobraz.
Nazwałam ten pociąg jadącym donikąd, bo
tak naprawdę nie miałam pojęcia, gdzie mnie zawiezie. Rano obudziłam się jak
zwykle za późno i Matka Przełożona biegała pokrzykując, żebym się szybciej
ruszała. Wepchnęła we mnie śniadanie, a potem zapakowała i bez słowa wsadziła
do pociągu, którego kierunku jazdy nie znałam.
Znalazłam pusty przedział i siedziałam,
czekając, aż stanie u kresu swojej podróży.
Tak naprawdę wychodziłam z przedziału za
każdym razem, gdy zaczynał zwalniać. Wypatrywałam na dworcach osoby z moim
nazwiskiem na jakiejś kartce, albo coś. Nauczyłem się tego ze starych filmów oglądanych
z Siostrami w każdą niedzielę wieczorem.
Ale, mimo mojego sokolego wzroku, cały
czas niczego nie zauważyłam. Może wcale nie jechałam do żadnej szkoły, a te
kartki, do których w każdej chwili mogłam zajrzeć, to tylko zmyła? Żebym aż do
końca nie zorientowała się, że to wszystko to podstęp, a oni po prostu się mnie
pozbywają?
Nie byłam złym dzieckiem. Słuchałam
poleceń, wykonywałam je i byłam uprzejma. Z biegiem czasu nauczyłam się tego,
co satysfakcjonuje moich współlokatorów. W gruncie rzeczy nie trudno zadowolić
Siostry Zakonne. Wystarczy starać się być dobrym. Podobno one widzą, gdy ktoś
się stara. Zawsze to mówią, gdy nabroję.
„Nie martw się, wszystkie widzimy, że
naprawdę się starasz”
I ten pokrzepiający uśmiech na twarzy
sprawiający, że chcesz im uwierzyć. W końcu Siostry Zakonne nie kłamią, nie?
Nie są też zbyt rozmowne. Szczególnie
Matka Przełożona. Siostra Marika wspomniała kiedyś o ślubach milczenia, które
składała w młodości, i które były już rozwiązane. Najwyraźniej nawyki
pozostają.
-Fiuuu!- odruchowo zatkałam uszy, gdy
rozległ się gwizd oznaczający przyjazd na stację. Nieznajoma otworzyła powoli
oczy, zamrugała kilka razy i zerknęła na zegarek. Odrzuciła koc, którym się
okrywała, schowała go do torby podręcznej i wstała.
-Musimy iść- odezwała się głośno.
Odwróciłam wzrok, gdy na mnie spojrzała. Szalona jakaś. Schizofrenia? W myślach
zastanawiałam się nad nazwą tej choroby psychicznej z widzeniem.- Wstawaj,
Kalino. Pociąg nie będzie czekał, aż się łaskawie podniesiesz. Zaraz przegapisz
przystanek.
Spojrzałam na nią z głupią miną. Czy ona
mnie zna? Ja jej jakoś nie kojarzę.
-Pani wybaczy- zaczęłam powoli dokładnie
dobierając słowa.- Chyba mnie pani z kimś pomyliła.
Nieznajoma z gracją słonia w składzie
porcelany zdjęła w półki swój bagaż, postawiła go przy nodze i założyła ręce na
piersi.
-Kalina Adelajda Maria Sienkiewicz?-
spytała z powagą. Kiwnęłam głową niechętnie.- Przyszła uczennica Akademii
Madame Beatrycze?- znów kiwnęłam głową przyzywając w wyobraźni nazwę z tamtych
ulotek.- Wiec się nie pomyliłam, wstawaj i się zbieraj- oznajmiła i chwyciła
swoja torbę.
Na chwilę zaniemówiłam, a potem szybko
ściągnęłam plecak z półki pod sufitem i zarzuciłam go na plecy. Nieznajoma
uśmiechnęła się pod nosem.
-Jestem Natalia Siemanowic- powiedziała z
rosyjskim akcentem.- Twoja przewodniczka w drodze do Akademii- ruszyła
dziarskim krokiem do wyjścia z pociągu, a potem wzdłuż peronu.
-To znaczy, że jeszcze do niej nie
dotarliśmy?- spytałam biegnąc za nią.- Znaczy, nie chodzi o to, że znajduje się
na dworcu, nie, nie! Ale gdzieś blisko?
-O nie, moja droga- powiedziała
widocznie uradowana Natalia.- Przed nami długa droga.
Kalina
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz