Rozdział Pierwszy
Blaise
Rozważałam
to. To było nie tyle ciężkie, co frustrujące zlecenie. Ten człowiek nie był
totalnym złem, jakie zwykle zwalczałam. Zrobił tylko jedną, ale za to straszną
rzecz, w młodości, żeby było jasne. Mimo to już po dwóch tygodniach na szczycie
listy zaczęły do mnie napływać zlecenia, które jasno mówiły:
Kupa
forsy=Jego śmierć.
Jego
śmierć=Kupa forsy.
A ja
potrzebowałam pieniędzy. Nie zrobiłabym tego, gdyby tak nie było. Gdybym miała
wyjście, inną równie dobrą robotę, nie wzięłabym tego. Ale wyjścia nie było.
Zbliżała
się wojna, ludzie byli bezbronni ze strony państwa, a czarny rynek miał swoje
ceny. Trzeba było podjąć kroki, a ja byłam na nie gotowa.
Sumienie
może mnie ścigać, pytanie tylko, czy mnie dogoni. Jestem dość dobra w uciekaniu
przed nim. Ktoś kiedyś powiedział: Gdybym miał sumienie, to musiałbym zmienić
pracę. Ja jednak je mam, ale jest dość wolne i niezbyt skuteczne w
respektowaniu dobra i zła. A już na pewno nie jest sprawiedliwe.
Poruszyłam
się cicho. Wiatr smagnął mnie potwarzy, ale ja nawet nie mrugnęłam. Cicho i
niewidocznie zbliżyłam się do budynku, w którym przebywał. Nawet nie wiedział,
że dziś zginie. Nie było to może zbyt sprawiedliwe, ale czasem niewiedza jest
błogosławieństwem.
Po
grubych pnączach wspięłam się na wysokość drugiego piętra i zeskoczyłam na
balkon. Wylądowałam bezgłośnie, choć podłoga zatrzęsła się delikatnie. Nie
powinien zwrócić na to uwagi.
Nie
powinien, ale zwrócił, dowiedziałam się o tym zdecydowanie za późno. Nożem
ominęłam zamek w drzwiach balkonowych i bezszelestnie weszłam do dużego pokoju
o królewskim wystroju. Nie miałam jednak czasu na przyglądanie się, czy też
podziwianie czegokolwiek, bo zaraz ktoś mnie zaatakował.
Oczywiście,
że byłam przygotowana, ale co to da, jeśli przeciwnik jest wyższy, silniejszy i
ma większą masę? Niewiele.
Mimo
wszystko walka była wyrównana. Pięści mojego zlecenia nie dotarły do mojej
twarzy, ani nigdzie indziej, ale może też daleko nie zaszły. W domu nie było
nikogo więcej więc gra zaczęła się rozchodzić o kondycję. Kto więcej wytrzyma.
Na tym poziomie także było po równo punktów. Trzeba więc było czekać na cud, a
jak się weń nie wierzy, to liczyć na los.
W końcu
potknęłam się i prawie wylądowałam na ziemi. Prawie, bo on w ostatniej chwili
złapał mnie za rękę, podciągnął do góry, okręcił wykręcając rękę za plecami i
przyparł do ściany. Był silniejszy ode mnie, co już chyba napomknęłam i nie
miałam jak się uwolnić. Z głową przekrzywioną w lewo mogłam jedynie spoglądać w
okno, za którym widać było laboratorium i kawałek leżącego za nim lasu. Gdy
jednak szarpnęłam się i spróbowałam uwolnić, zamiast zamierzonego efektu on
jeszcze bardziej przycisnął mnie do ściany i przyparł własnym ciałem.
Mimo
woli, albo raczej obok jej zachcianek, musiałam stwierdzić, że miał bardzo
fajną klatę. Był umięśniony jak żaden inny facet, którego kiedykolwiek
spotkałam. W jego aktach figurowało marzenie bycia żołnierzem Królewskiej Armii
Błękitnej. Szczerze mówiąc nie do końca wiedziałam skąd wzięła się ta nazwa,
ale w tym legionie biesiadowali tylko najlepsi wojownicy. Nie dziw więc, że
chłopak trenował.
-Kim
jesteś i co tu robisz?- spytał rzeczowo chłodnym tonem. Nie mogłam się
powstrzymać.
-No
wiesz, mógłbyś się silić na trochę oryginalności- mruknęłam.- Wszyscy tylko kim
jesteś i co robisz… Pracuję, nie widać?!
W moim
głosie zawarłam tyle sarkazmu ile tylko potrafiłam. Chłopak chyba się tym nie
przejął. Poluźnił jednak chwyt. I odsunął się lekko. Zlustrował mnie wzrokiem,
a potem zapytał.
-Ile ty
masz właściwie lat?- ton jego głosu był teraz troszeczkę milszy, ale nadal
chłodny.
-A ile
byś chciał?- wyszczerzyłam się do niego zabawnie.- 16- odparłam po chwili już
poważniej.
Uniósł
brwi zaskoczony. No tak, nikt się tego nie spodziewa.
-Ale
jestem najlepsza na rynku- dodałam wesoło. Ochłonął trochę, ale nadal
przyglądał mi się z zaciekawieniem. No tak, sieroty, które muszą same o siebie
dbać nie są codziennym widokiem.
-Płatni
zabójcy mają własny rynek?- rzucił swobodnie. Zaśmiałam się.
-Czarny
rynek- odparłam.- A ja jestem jego królową.
Prychnął.
Mijały kolejne minuty. A może tylko mi tak się dłużył czas? Może to były
sekundy?
-Przestań
się gapić- odezwałam się w końcu śledząc poczynania jego ciemnych, prawie
czarnych, oczu.- Wiem, ze nieczęsto widujesz szesnastoletnie sierotki, ale nie
jestem aż tak dziwna, by mnie oglądać jak eksponat- warknęłam.
Na
powrót skupił się na moim spiętym i gotowym do ucieczki ciele. Nie żeby mi nie
schlebiało to, jak mi się przyglądał, ale bez przesady. Spojrzałam w okno
szacując dzielącą mnie od niego odległość, szybkość ofiary i takie tam, gdy
nagle laboratorium wybuchło.
Siła
wybuchu i wszystkie te fizyczne ciekawostki sprawiły, że willa lorda zaczęła
się walić. Ściany popękały, obrazy spadły na podłogę, a sufit w jednym momencie
zwalił się nam na głowy. Nim w ogóle zrozumiałam co zaszło, wokół mnie zaczęły
upadać ogromne betonowe bloki. On rzucił się na mnie i pociągnął za sobą do
okna.
Zbił
szybę i wyskoczyliśmy. Drugie piętro. A mimo wszystko około jedenastu metrów
wysokości. Zwinęłam się w kulkę i wylądowałam w miarę bezpiecznie tuż obok
lorda. Natychmiast odsunęłam się od niego.
Nim
zdążyłam zrobić cokolwiek ściana prysnęło kilka dużych betonowych odprysków, a
za nimi prosto na nas zwaliła się ściana willi. Padłam na ziemię, zatkałam uszy
dłońmi i zamknęłam oczy.
Ściana
z ogromnym hukiem oparła się na blokach i śmierć zawisła kilka centymetrów nad
nami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz