czwartek, 3 grudnia 2015

Złamana zasada- Psychokinetyczka[WYZWANIE]

Mam już tego coraz bardziej dość, ale cóż... Waszej chęci do współpracy sobie najwidoczniej nie wywalczę, więc mam tylko nadzieję, ze to opowiadanie się wam spodoba.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Krwawy księżyc wznosił się tej nocy na Doliną Meadery. Nad drewnianymi chatami, w których mieszkało zazwyczaj po pięć osób, unosiła się gęsta mgła o nie do końca białym odcieniu. Co jakiś czas słychać było nerwowe powarkiwanie zaniepokojonych psów, głośne miauknięcia kotów starających się jak mogą, by zwrócić na siebie uwagę, czy rżenie nerwowych kobył należących do bogatszych mieszkańców. Z domków dochodziły ciche pochrapywanie i dźwięk przesuwanych pod wpływem ruchu łóżek. 
Nie było tam cicho, ale też nie była to zwykła noc. Samotny wędrowiec, który znikąd pojawił się w środku nocy u wejścia do Wielkiego Kanionu, bez trudu to wyczuwał. Może to dlatego, że w głębi duszy nie był taki, jak ci wszyscy śpiący tu ludzie z Ludu Mokki? On sam pochodził z dużo ważniejszego ludu, Ludu Argentum, inaczej zwanego Srebrem Świata. Nie był to najważniejszy lud, ale mało kto wiedział, że należy on do najsilniejszych. Wędrowiec wiedział o tym znakomicie i teraz wyraźnie na coś czekał. Na coś niedobrego.
~
 Szalejący ogień zbudził ze snu już chyba połowę wioski Meadera, bo gdy tylko zbudziłam się zanosząc kaszlem, do moich uszu dobiegły przeraźliwe krzyki i nawoływanie o pomoc. Mimo otaczającego mnie ognia, który ledwo dostrzegałam przez grubą warstwę mgły zmieszanej z dymem nadal było mi przeraźliwie zimno. Tyle, że mi zawsze było chłodno, nie było więc w tym nic dziwnego.
-Lory!- dobiegł mnie piskliwy głos mojej matki.
 W pośpiechu chwyciłam za nóż i torbę na pasku z najpotrzebniejszymi rzeczami. Zawiesiłam ją w pasie, złapałam ostrze w zęby i wyskoczyłam przez okno znajdujące się za kładką udającą moje łóżko. Pokój w którym sypiałam znajdował się na poddaszu, ale nie robiło to różnicy, bo tuż za ścianą znajdował się o całe piętro niższy budynek. Wylądowałam bezpiecznie na jego dachu, a potem zeskoczyłam na ziemię. Schowałam nóż do kieszeni i rozejrzałam się.
 Ogień panoszył się po całej wiosce. Był nawet tam, gdzie przy normalnym pożarze nie powinno go być. Było więc dla mnie jasne, że to nie był naturalnie wytworzony ogień. Za jego rozproszeniem stał najprawdopodobniej ktoś z Ludu Argentum, z Rodu Ognia. Paskudna sprawa.
 W ostatnim czasie wśród Ludów Argentum, Aurum i Mercurius wykształciła się Organizacja pod oficjalną nazwą Formidabilis Trinitas, która za cel wzięła sobie zniszczenie Ludów Ferrum, Cadmiae i Dolor, które uważali nie tyle za słabsze, co za zupełnie nie potrzebne. Oczywiście pozostali starali się temu zapobiegać, ale wiele nie mogli zrobić. Następowały kolejne ataki, ginęli kolejni ludzie, a ci, którzy przeżyli uciekali z Patriae. Być może koronie się to nie podobało, bo tracił siłę roboczą, ale jak na razie zacny król nie zrobił nic.
 W pół mroku wywołanym przez dym odnalazłam swoją rodzinę. Ojciec stał koło matki, trzymał ją za rękę i wpatrywał się w dom. Giny, moja młodsza, ukochana siostrzyczka, uwiesiła się na jej drugim ramieniu. Stojący za nią Seth wyciągnął rękę nad jej ukrytą pod chustą głową i podał mi jakieś ubranie, być może jego własną koszulkę. Wiedziałam, co trzeba robić. Przyłożyłam tkaninę do ust, by zapobiec przedostania się szkodliwego dymu do płuc. Nie była to wystarczająca ochrona, ale lepsze to, niż nic.
-Gdzie jest, Maero?- spytałam po chwili. Matka odwróciła wzrok. Ojciec spojrzał na mnie ze smutkiem, a Gin nagle wybuchła płaczem. Już wiedziałam. Seth nie musiał się nawet odzywać.
 Ogień był wytrawnym zabójcą. A ogień pochodzący z rąk innych niż Natury, był także cichym i okrutnym mordercą. Mogło się wydawać, że był inteligentnym stworzeniem. Zaczynał od gardła, wypalał struny głosowe, nie pozwalał na krzyki. Potem stopniowo, powoli doprowadzał do agonii trawiąc kolejne narządy wewnętrzne. Wysysał człowiekowi duszę, pozostawiał jedynie pustą skorupę. 
 Zdławiłam krzyk i nie pozwoliłam sobie na nawet jedną łzę. Za pierwszą poleciałyby następne. Nie mogłam być słaba. Trzy lata w zawodzie sprawiły, że potrafiłam dobrze zapanować nad emocjami. Odrzuciłam obraz nieżywego brata, który cisnął mi się na oczy.
-Musimy iść, uciekać stąd, puki jest jeszcze czas- oznajmiłam twardo, głos nie zadrżał mi ani razu. Wytężyłam wzrok w stronę najpierw jednego, a potem także i drugiego kanionu. To były jedyne wejścia do położonej między dwiema górami o dziwnej naturze Doliny Meadery. I tylko tamtędy można było się wydostać z szalejącego pożaru.
 Zaczęłam biec. Matka była kiedyś służącą w domu Złotego, tam musiała biegać od świtu do nocy. Ojciec był zapomnianym przez innych, jak każdy Tleniak, bohaterem wojennym, potrafił długo i szybko biegać. Siostra dostała przydział u Frazowskiego, właściciela jednej z dwóch stajni, gdzie biegała po pastwiskach, łapała konie i nosiła im jeść. Brat pracował w tym samym zawodzie, co ja. Wszyscy więc mieliśmy więc duże szanse, by uciec. Ta jedna myśl utrzymywała nadzieję w moim sercu. Gdy jednak dotarliśmy do wejścia do kanionu, ostatnie promyczki nadziei zgasły. Nie chodziło nawet o tą małą armię terrorystów zbliżającą się w stronę wioski, lecz bardziej o wielką ścianę ognia odgradzającą wszelkie drogi ucieczki. Nie było mowy, by iść drugą stroną. Nawet, jeśli terroryści by nas nie dopadli, z pewnością zrobiłyby to dzikie bestie mieszkające w drugim kanionie.
 Mimo wszystko zawróciliśmy. Dobiegliśmy do rynku znajdującego się w samym środku miasta i przystanęliśmy. Mama, tata i Giny zaczęli gwałtownie nabierać powietrza, co nie było łatwe zważywszy na tkaniny, które cały czas musieliśmy trzymać przy twarzy. Tylko ja i Seth staliśmy wyprostowani i bacznie obserwowaliśmy sytuację. Przy takim obrocie spraw bardzo trudno było to przyznać, ale tylko my mieliśmy jakiekolwiek szanse na przetrwanie. I tak wynosiły one około zera, bo ogień i armia nie należą do najłatwiejszych przeciwników. Nawet praca na Czarnym Rynku nie dawała przygotowania na takie okoliczności. Nawet ta najgorsza, w której ja byłam mistrzem, nie dawała gwarancji na przeżycie, nawet umiejętności płatnego zabójcy nie dawały mi żadnych szans.
 Powiedzmy to sobie szczerze. Wszyscy mieszkańcy Meadery to Tleniaki, bądź Cyniaki, nie było tu nawet żadnych Żeleźców. A w starciu z około setką Srebrnych, Złotych i Rtęciaków tylko nadprzyrodzone moce mogły nam pomóc, a takowe posiadali tylko nasi przeciwnicy. I dlatego uważali się za lepszych. Bo Kasta Platinum, jaką tworzyły wszystkie te trzy ludy, była od nas, Kasty Populo, o niebo lepsza i według nich także ważniejsza. Wiecie, jak to jest, są równi i równiejsi, zawsze tak było. 
 Ogień zaczął nagle przygasać i cofać się pod zbocza góry. Potem nagle zawrócił i rozległy się ciche okrzyki. Ludzie zaczęli się zastanawiać, ale większość po prostu się bała. Ja wiedziałam o co chodzi i mój brat chyba też. Wymieniliśmy z Sethem porozumiewawcze spojrzenia. Król wysłał Gwardię, by walczyła z Formidabilis Trinitas. Wreszcie coś w ogóle w tej sprawie uczynił. Mimo że dawało to nam wszystkim większe szanse, nie wiedziałam, czego się spodziewać, czy już się cieszyć, czy lepiej się bać.
 W końcu dym opadł całkowicie, a ogień zaczął gasnąć pod najdalszymi skałami. Z przerażeniem ukrytym głęboko w sercu zauważyłam, że nad doszczętnie spaloną wioską pełną dymiących jeszcze trupów, zawisły trzy Gwardyjskie sterowce. W ułamku sekundy rozpoczęła się bitwa. Terroryści przeciwko Legionowi Wartowników, co stwierdziłam po kolorze mundurów żołnierzy. Gdy skończyłam przyglądać się otoczeniu z ulgą stwierdziłam, że Seth zdążył już usunąć całą rodzinę z pola walki. Całą... oprócz mnie. Dotarło to do mnie z podwójną siłą, gdy jedna z ognistych kul śmignęła tuż koło mojego ucha. Krzyknęłam cicho i rzuciłam się biegiem do tyłu. Nigdzie nie mogłam dostrzec rodziny, wszędzie za to pełno było walczących. Przez pewien czas walka była bardzo wyrównana i mało krwawa, ale gdy tylko o tym pomyślałam martwy Gwardzista padł pod moimi stopami. Jego przeciwnik rzucił się na mnie. Szybkim ruchem wyciągnęłam nóż i przeciągnęłam nim pod gardłem przeciwnika. Ten jednak zamiast upaść na ziemie i już nigdy nie wstać, zaśmiał się jedynie szyderczo. Przeklęłam w myślach. Uzdrowiciel. Magicis z Rodu Uzdrowicieli potrafili uzdrawiać innych i siebie. Nie dało się ich zabić w normalny sposób. A mnie akurat wypadło z głowy, jak można to zrobić.
 Jedyne co mogłam zrobić, to walczyć, bo przed nim nie było jak uciec. Robiłam więc co mogłam korzystając z tych wszystkich lekcji, jakie dostałam, zanim stałam się najlepsza w swoim fachu, a także z całego doświadczenia, jakie zebrałam. Udało mi się go zranić niezliczoną ilość razy, ale to przecież na nic. Liczył może na to, że się zmęczę, ale to też na nic. Moja kondycja nie pozostawiała nic do życzenia. Trzeba było więc czekać, aż on znów popełni błąd i będzie mógł go znów naprawić, albo tym razem to ja go zrobię i wszystko się skończy.
 Pchnięcie, sparowanie, kontratak, cios.
 Nawet nie sądziłam, że to stanie się tak szybko. To był głupawy błąd. Podłoże. Kamienie cały czas się przemieszczają podczas bitwy. Ktoś coś kopnie, przesunie. Trzeba nieustannie sprawdzać podłoże. Głupia ja. Upadłam i zaczęłam się zastanawiać nad śmiercią. Wcześniej sądziłam, ze jest nieuchronna, ale teraz nagle zaczęła mnie przerażać. Spojrzałam w oczy mężczyźnie, który nachylał się nade mną odchylając rękę, przed ciosem, który za chwilę zada i zupełnie nagle przed moimi oczami zaczęły pojawiać się jakieś obrazy. Jakby urywki niezbyt ciekawego filmu. Zmieniały się co chwilę. Jakaś walka, krwawa. Potem chyba jakieś przedstawienie, może cyrk, dużo zwierząt na arenie i jeden człowiek ze szpicrutą w ręku. Następnie przepiękna dziewczyna o blond włosach, bladej twarzy i zielonych oczach, zapewne Srebrna, z uśmiechem na twarzy. A później ta sama kobieta, tyle, że martwa. Jej oczy są otwarte i tępo wpatrują się we mnie. Coś mi mówią, jakbym je znała. A potem konferencja u króla i władca odmawiający pomocy w związku z jakąś zabitą ukochaną. A potem ciemność i znów widzę ciemne oczy mężczyzny, który zaraz mnie zabije. I wtedy to do mnie dociera. Właśnie przejrzałam jego wspomnienia, ale... Jak. To. Możliwe? Przecież nie mam platynowej krwi, jestem non magicis, zwykłym Tleniakiem, marną zabójczynią, która tylko do tego się nadaje... Wtedy przed oczami staje mi ostatnie zlecenie. Młoda Srebrna, blada cera, blond włosy i zielone oczy, które nawet po śmierci świdrowały mnie wzrokiem. Ukochana tego mężczyzny, jego powód, dla którego w ogóle tu jest. Jeszcze nie wie, że to właśnie mnie szuka. Ale nie może się dowiedzieć. Patrzę raz jeszcze w jego oczy, może czegoś się dowiem? W sercu jednak chcę tylko, żeby to on zginął. 
 I wtedy mężczyzna nagle wstał, uniósł rękę dzierżącą sztylet i... wbił go sobie prosto w pierś. Nie może się już uratować. Sam zadał sobie śmierć, bo ja tego chciałam, bo mu to nakazałam. Nagle uświadomiłam sobie, co zrobiłam, weszłam do jego głowy i rozkazałam mu, a on mnie usłuchał.
 Po chwili dotarło do mnie, że to umiejętności Psychokinetyków, tych bardziej wykwalifikowanych. Bez wysiłku odsunęłam od siebie wydarzenia, które właśnie przeżyłam, przyszło mi to z taką łatwością, że zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie kolejna specjalna umiejętność. Podniosłam się z ziemi i uniosłam wzrok. W ostatniej chwili dostrzegłam pędzącą w moją stronę ognistą kulę. Czyli jednak śmierć spodziewa się mnie dzisiaj. Czy ta kula nie mogłaby się zatrzymać? Wtedy ona nagle ustała w swoich morderczym biegu i opadła na ziemię. Ogień rozszedł się po skamieniałym podłożu.
 Psychokinetycy tak potrafią.
 To jedno zdanie pobrzmiewało w moim umyśle. Czy to możliwe? Przecież widziałam swoją krew tyle razy. Jest brudnoczerwona, jak wszystkich non magicus.
 Potem do głowy przyszło mi coś jeszcze. Mogę się teraz przydać, mogę pomóc pokonać Organizację. Nie myśląc o konsekwencjach ratowałam kolejnych gwardzistów od niechybnej śmierci nakazując ich przeciwnikom popełniać wyrafinowane samobójstwa. Po chwili reszta jeszcze żywych terrorystów zaczęła się wycofywać. Nie potrafią mnie pokonać. Zaśmiałam się w duchu. Powoli zaczęłam wyczuwać ich emocje, ich umysły, ich zamiary. Nowe, niezbyt przyjemne uczucie. Jakby w twoim umyśle znajdowało się kilkadziesiąt innych. Odwróciłam się, gdy ktoś zaczął się do mnie zbliżać od tyłu. Gwardzista, a raczej kilku. Studiując ich taktykę spodziewałam się szarży, ale oni otoczyli mnie w milczeniu. Strach zaczął kiełkować w moim umyśle, ale odrzuciłam go. Poradzę sobie.
-Lory!- krzyknął Seth. Wiem, że to on. Nagle ktoś go uciszył, powalił na ziemię.
-Zostawcie go!- krzyknęłam z całych sił. Chciałam, żeby go zostawili. Gwardziści popatrzyli na mnie zlęknieni. Ci, którzy znęcali się nad moim bratem pomogli mu się podnieść. Inni byli tym zdrowo zaniepokojeni. Uśmiechnęłam się w duchu, ale patrzyłam na nich twardo. Ani razu nie zerknęłam w stronę rodziny, choć wiedziałam, gdzie byli. To sprawiło, że Gwardziści zaczęli się bać. Po chwili jednak zeszło się ich tak dużo, ze ich myśli zaczęły się zlewać w moim umyśle. Nie potrafiłam wytypować sobie jednego, bo ich przywódca leżał wśród trupów. Naradzali się szeptem, ale to na nic. Słyszałam ich głośno i donośnie. Nawet mnie to trochę przerażało.
-Ma moce Psychokinetyka.
-Jej krew jest czerwona.
-Zabijała terrorystów siłą woli.
-Jest niebezpieczna.
-Zgadzam się, nie można jej tu zostawić.
 Głośno przełknęłam ślinę. Nie poradzę sobie z tak dużą ilością ludzi na raz. To... za dużo. Dopiero odkryłam co potrafię, to się nie może udać.Nie będę się przeciwstawiać, to może nie pocierpię.
~
  W towarzystwie czterech Wartowników przeszłam ze sterowca do pałacu. Zabrali mnie do stolicy, do Urbem. Zaraz zobaczę króla i królową. I nie sądzę, by była to przyjacielska pogawędka. Zastanowiłam się, czego mogliby ode mnie chcieć?
 Nic sensownego nie przyszło mi do głowy. Wprowadzili mnie do wielkiej komnaty o bogatym wystroju. Spodziewałam się dwóch złotych tronów, ale moim oczom ukazały się dwie elegancko ubrane postacie siedzące w ogromnych fotelach, przy stoliczku, na których stała tacka z herbatą. Gdy tylko przekroczyliśmy próg zerknęli w naszą stronę. Skinęli głowami, gdy Wartownicy skłonili się głęboko. I ja dygnęłam, choć nie było tam gracji. Strażnicy podprowadzili mnie do trzeciego fotela, królowa gestem nakazała usiąść, a gdy zajęłam miejsce Gwardzisci rozpierzchnęli sie po kontach komnaty.
-Uprzedzono nas wcześniej, że się zjawisz- powiedziała królowa odpowiadając na moje przemyślenia.- Jestem Psychikiem- oznajmiła chwilę potem, gdy zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadek.-A ty Psychokinetykiem. Rzadko spotykane połączenie- ciągnęła. Król nie odzywał się słowem, jedynie wpatrywał się w we mnie w milczeniu.- Musimy zadecydować co zrobimy z twoim interesującym przypadkiem. Nie masz krwi. Powinnaś być non magicus, a tymczasem praktycznie samodzielnie zmuszasz prawie setkę osób do popełnienia samobójstwa i ratujesz życia moich ludzi zawracając pociski i ogniste kule. Osobliwe.
-Och, ujmijmy rzecz po imieniu, jestem dziwakiem- powiedziałam spokojnie.
-Ależ nie, moja droga- oznajmiła królowa.- Jesteś naszym wybawieniem.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zastanawiacie się już, co może być dalej? Pięć komentarzy i pomyślę nad kolejną częścią!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz