środa, 31 grudnia 2014

Rozdział III

 Eileen pierwsza dostrzegła mury niedużej osady o uroczej nazwie Hungercity i otoczkę strachu, która wisiała w powietrzu. W miejscowości, do której zmierzali wydarzyło się coś złego. Dziewczyna przyśpieszyła swojego konia do szybkiego kłusu. Damen ledwo nadążał na swojej klaczy, za pędzącą żwawo Avą. Gdy dotarli na granicę lasu i otoczone murem miasto stanęło przed nimi w całej okazałości, zobaczyli dum unoszący się nad prawie całą powierzchnią osady. Brama była otwarta, więc przejeżdżając przez most zwodzony wjechali do Hungercity.
 Większość domów była doszczętnie spalona. Niektóre stały jeszcze w ogniu, inne zniknęły w ogóle z powierzchni ziemi, a na ich miejscu została kupka prochu. Mało było takich, które jeszcze stały prawie nie naruszone. Ludzie siedzieli na ulicach i płakali. Dzieci kwiliły, a nastolatkowie siedzieli z kamienną miną nie wiedząc co się właściwie dzieje. W popiele widać było zwęglone szczątki. Fala ognia nawiedziła to miasteczko. Ludzie patrzeli z zainteresowaniem, gdy Eileen i Damon na koniach jechali w stronę jedynej kamiennej i nienaruszonej budowli, ratuszu, czyli siedziby burmistrza.
 Do środka wpuścił ich sam rządzący. Zaprowadził do gabinetu i pokrótce wyjaśnił, co właściwie się stało. Widział w nich chyba nadzieję dla mieszkańców.
-To bestia- mówił.- Nawiedziła nas z samego rana. Stanęła w bramie i kolejne domy stawały w ogniu. Niektóre to omijało, nikt nie wie dlaczego. Ludzie z krzykiem wybiegali z domów. Ich ubrania zajmowały się od jednej iskierki. Ci, którym udało się wydostać byli bezradni wobec nasłanego żywiołu. Twarz przybysza była ciemna, pozbawiona gałek ocznych, uśmiechnięta. Jego czarna szata stała w ogniu, a w ręku trzymał długi złoty kij z płomieniem na końcu. Wyglądał jak zwykły wędrowiec, dopóki nie zaczął płonąć. Wtedy się zaczęło.
 Na koniec burmistrz zaczął się jąkać i gubić. Był tak samo przestraszony, jak reszta ludu. Damon również się bał, ale Eileen widziała w tym szansę na wielką przygodę. Przygodę, o której zawsze marzyła. Przygodę, dla której uciekła z Haven of Peace.
-Musicie nam pomóc- zaczął błagać rządzący.- Tu nie ma żadnych wojowników. Nikt nas nie obroni!
 Damon skulił się za Eileen na samą myśl o jej pomysłach i nie zawiódł się, choć tak tego chciał.
-Jasne- powiedziała dziewczyna bez namysłu. Chłopak odciągnął ją na bok.
-Zwariowałaś?- spytał ze strachem w oczach. Był taki, jak wszyscy mieszkańcy ich rodzinnego miasta. Strachliwy i łaknący spokoju.
-Dlaczego?- spytała bez sensu.- To dla nas szansa. Możemy wreszcie coś przeżyć! Coś, co nie ogranicza się do pokazu fajerwerków, które są najbardziej niebezpieczną rzeczą w naszym miasteczku. Zresztą. Skoro tu dotarł ten czarownik, to nas też w końcu znajdzie. Haven of Peace nie będzie bezpieczne. tego chcesz?
 Musiał przyznać, że znalazła bardzo trafne argumenty i sam nie miał już co dodać.
-Wiecie coś o jego przebywaniu?- spytała burmistrza.
-Nie, ale sypie się za nim węgiel, gdy chodzi. tak, jakby kruszył się powoli.
 Mając jakikolwiek ślad dziewczyna chciała od razu wyruszyć, ale Damon dość dobitnie uzmysłowił jej, że powinni się przespać i zwiększyć zapasy. Hungercity było miasteczkiem na odludziu pilnującym starych tradycji i obyczajów, ale nie brakowało tam wyposażenia dla podróżnych. Eileen z niechęcią zgodziła się na przenocowanie w ratuszu.
 Następnego ranka zbudziły ją pierwsze promienie słońca. Wstała i wyjrzała przez okno. Ludzie zebrali się i pracowali nad odbudową tym razem murowanych domków. Praca szła im szybko i sprawnie, gdy połowa miasta pracowała przy każdym domku po kolei, a druga połowa zbierała materiały i przygotowywała posiłki. Eileen zazdrościła im takiego zgrania i chęci niesienia wzajemnej pomocy.
 Gdy obudził się i Damon zeszli do burmistrzowej jadalni. Śniadanie leżało już na stole, natomiast samego rządzącego nigdzie nie było widać. W końcu do sali wkroczył lekko umorusany, aczkolwiek dostojnie wyglądający mężczyzna.
-Przepraszam za spóźnienie- powiedział burmistrz.- Pomagałem przy pracy i trochę o was zapomniałem.
 Eileen spojrzała na tego człowieka z szacunkiem. Miał w sobie tyle chęci niesienia pomocy i szczerej troski o drugiego człowieka, nie podszytej żadnymi pobudkami, czy fałszerstwem. przypominał jej, że są jeszcze ludzie, którzy widzą coś więcej poza czubkiem swojego nosa.
 Dokończyli śniadanie w spokoju rzucając czasami jakieś uwagi o zwartej pracy mieszkańców i ciągłych postępach. W końcu nadszedł czas na wjazd. Burmistrz ofiarował im dwa plecaki z ekwipunkiem i trochę paszy dla koni. Resztkę z zapasów, którą udało ocalić się przed doszczętnym spaleniem. Damon nadal patrzył na to z nieukrywanym niepokojem. tylko towarzystwo dziewczyny dodawało mu trochę otuchy.
 Gdy wyszli na zewnątrz ratuszu, ludzie przerwali pracę i zgromadzili się po bokach głównej drogi. Burmistrz przemówił. Nie mówił z wyższością osoby posadzonej na wysokim stołku, lecz jak równy do równego. Mówił z nadzieją.
-Moi drodzy!- zawołał.- Eileen i Damon nie przybyli do nas z daleka, lecz zza lasu. Nie są jeźdźcami w złotych zbrojach, lecz na pewno są bohaterami! Dziś wyruszą śladami prochu by rozprawić się z bestią, która zniszczyła dzieło moich i waszych, naszych rąk! - Eileen czuła jak jej policzki spłonęły rumieńcem. Damon czuł, że zaraz zapadnie się pod ziemię. Ludzie pokładali w nich nadzieję. Ufali, że im pomogą. to za dużo. Nawet Eileen poczuła, że nie tego chciała. Pragnęła przygody bez zobowiązań, a ludzie zaczęli patrzeć na nią, jak na osobę, która wszystko zmieni, na lepsze... A jeśli się zawiodą... jak spojrzy im w oczy, gdy wróci pokonana, na tarczy...jeśli wróci. Zaczęła mieć wątpliwości, czy dobrze robi. Spojrzała na tłum uśmiechniętych ludzi. Zrozumiała...
 Teraz nie ma już odwrotu.

czwartek, 25 grudnia 2014

007 i 008- początek końca gangu Origami

 Przeciągnęła się ziewając słodko. W jej nowej pracy wiało nudą. Tak jak kiedyś rozrywka była jej kompanką, tak teraz dziewczyna odczuwała kompletny jej brak. Siedziała markotna za biurkiem, w idealnie wyprasowanym, granatowym, damskim garniturku. Sztuczny uśmiech pojawiał się na jej zmęczonej całym dniem twarzy, gdy tylko ktoś wchodził do gabinetu.
 Ten dzień był taki jak inne. Nic w chmurach, ani w talerzu z owsianką nie powiedziało jej, że okaże się aż tak wyjątkowy. Siedziała na obrotowym, twardym krześle już cztery godziny, bo od ósmej. Kręciła się na nim nie mogąc się doczekać końca pracy. gdy robiła już dwieście pięćdziesiąty z rzędu obrót posadzka budynku, w którym się znajdowała, zadrżała, a przez okno, wybijając szybę, wpadły fragmenty budowli z naprzeciwka. Zerwała się na równe nogi.
-Wreszcie coś się dzieje!- wykrzyknęła uradowana. Nie przywykła do tak długiej i trwałej nudy w życiu.
 Zbiegła po schodach na parter i mijając zdezorientowanego szefa wybiegła na ulicę. Ruiny gotyckiego kościoła katolickiego stały w płomieniach. Dziewczyna szybko nakreśliła na swoim ciele znak krzyża i ruszyła na plac boju, by pomóc wydostać się wiernym, którzy zgromadzili się dwadzieścia minut temu na mszy. 
 Z niemałym trudem przedzierała się przez gąszcz gruzów, które tworzyły labirynt godny miana wykonanego przez Dedala. Jej uszy dobiegł pisk jakiejś kobiety i nieustanny płacz dziecka zmieszany z cichym szlochem innej osoby. Bez chwili zastanowienia podążyła w tamtym kierunku. Po chwili dotarła do miejsca, gdzie staruszka i młoda matka z dzieckiem uwięzione były w kręgu płomieni. Zdjęła kurtkę i rzuciła ją na płomienie, które w tamtym miejscu przygasły. Matka z dzieckiem wybiegła, ale staruszka nie ruszyła się z miejsca. Wtedy dostrzegła, że trzyma za rękę małego chłopca uwięzionego między wielkimi odłamami sufitu świątyni.
-Niech pani idzie, pomogę mu!- krzyknęła. Kobieta potaknęła i ze łzami w oczach przemknęła obok niej. Odsunęła się trochę, by zrobić miejsce kobiecie i płomienie liznęły jej szyję pozostawiając czerwony ślad. Zacisnęła usta powstrzymując krzyk próbujący wydostać się z jej wnętrza. Nie czas na chwile słabości.
 Dobiegła do chłopca, szybko ogarnęła ustawienie głazów i zaczęła je z wysiłkiem odsuwać. Po pół minucie była już nieziemsko spocona, lecz udało jej się wydostać malca. Był otarty w wielu miejscach, ale na szczęście nie stało mu się nic poważnego, jak sądziła. Wzięła go za rękę i popędziła w stronę wyjścia w płonącego labiryntu- istnej pułapki. Po drodze dostrzegła jeszcze nastolatkę z nogą zaklinowaną między dwoma potężnymi belami. pomogła i jej. Gdy podważała jedno z drewien dostrzegła leżącego bez życia chłopaka do którego zbliżały się płomienie. Ogień niebezpiecznie szybko pędził w jego stronę. Dziewczynie kazała zabrać chłopca, a sama wzięła na ręce młodego mężczyznę. Ledwo żywa wypadła z kościoła, który ktoś zamienił w ognistą pułapkę. 
 Na ulicy stał już wóz policyjny, terenówka detektywów z kryminalistyki i dwa ambulansy. Zauważyła, że na chodniku, na płótnach leżało kilka sinych już ciał i kilka "pakunków". Lekarze raz po raz stwierdzali zgony. Ktoś zabrał od niej chłopaka. Poziom adrenaliny w jej krwi spadł i zaczęła odczuwać ból w poparzeniu. Ogarnęło ją wielkie zmęczenie, ale dzielnie trzymała się na nogach.
-Mógłby mi ktoś pomóc?- spytała próbując dojrzeć, czy ma na tyle szyi większą ranę. Nic z tego. Podszedł do niej jakiś lekarz, a wraz z nim reporterka i kamerzysta ze swoim narzędziem.
-Brawo- powiedziała ta patrząc to na nią, to na kamerę.- Jest pani...
-Panienka- wtrąciła.
-...prawdziwą bohaterką. Uratowała pani pięć osób...
-Sześć- wtrącił jakiś lekarz.- Chłopak przeżyje, dzięki panience.
-Sześć, gratuluję. Jak się panienka czuje?
-W zasadzie, to...- już miała powiedzieć, że woli, żeby je mówiono na ty, gdy budynek, w którym mieściło się jej biuro, wybuchł.
 Zerwała się na równe nogi nie zwracając uwagi na lekarza, który majstrował przy jej ranie na szyi.
 Wiedziała, że w tym budynku było zdecydowanie więcej osób. Wiedziała też, że większości już nie uratuje, mimo to pobiegła, by zmierzyć się z kolejną pełną gruzów i płomieni pułapką, w której każdy kawałek budynku mógł zagrażać jej życiu, lub życiu któregoś z pracowników biurowca.


 Gdy Bóg dał ci dar, bo wybrał cię,
 nie zabijaj w sobie go nigdy, o nie! 
 Nawet gdy tracisz moc, wszystko idzie źle,
 nie zabijaj w sobie talentu, o nie!
 Kiedy los sprawdzić chce czy ci odebrać co twe,
 za wszelką cenę nie poddawaj się
 Odrzuć zwątpienie co szepcze,
 by zniszczyć co najlepsze,
 osiągaj swe szczęście,
 twe niebo jest tam, jest tam. /Sobota, Nie zabijaj

 Z ociąganiem sięgnęłam po gazetę, którą przyniosła mi sekretarka. Upiłam łuk ciepłej kawy z mojego ulubionego kubka i zabrałam się do czytania.

Niesamowita dziewczyna

W piątek, trzynastego grudnia, miał miejsce niesamowicie nieprzewidywalny wypadek. Doszło do wybuchu dwóch sąsiadujących ze sobą przez ulicę budynków, Kościoła pod wezwaniem NSPJ i Biurowca ADFinanse. Jedna z pracownic ADFinanse, Madeline Howkins, została bohaterką tygodnia! Dziewczyna weszła do płonącego kościoła i narażając własne życie pomogła wydostać się pięciu osobom, a szóstą wyniosła na rękach. Był to syn jednego z parlamentarzystów, Sean Connery. Następnie, gdy wybuchł biurowiec, dziewczyna popędziła do niego i ukrytym wyjściem przeciw pożarowym wyprowadziła ponad pięćdziesiąt osób. Wśród nich znalazł się jej szef, Leon Summerviev, oraz dwójka małych dzieci, Lana i Dean Sulivanowie. Nie obyło się też bez rannych. Przyniesiony przez Madeline z budynku Carl Lawson był dotkliwie poparzony, a Marica, którą dziewczyna wydostała spod sterty gruzów, walczyła o utrzymanie życia przy sobie. Sama zainteresowana także ucierpiała. Ma trzy poparzenia na plecach, jedno na szyi i dużo zadrapań na rękach i łydkach. Całe miasto, a w szczególności rodziny uratowanych, dziękują Madeline za jej niezwykłą odwagę i chęć poświęcenia dla innych.
Redakcja: Agelica Malon


 Artykuł będący sprawą tygodnia faktycznie dawał do myślenia, a dalej nie znalazłam nic ciekawego. 
-Przydałaby się nam taka, co nie?- podskoczyłam, gdy usłyszałam głos Bonda, który nie wiadomo kiedy wszedł do mojego gabinetu. Podszedł do mnie i złożył delikatny pocałunek na moich włosach.
-Nie myłam ich od tygodnia- zauważyłam cierpko i dałabym głowę, by zobaczyć jego minę.- Żartowałam!
 Mruknął coś nie zrozumiałego i wziął do ręki gazetę, którą i tak już czytał. Dziewczyna na zdjęciu nawet z ranami była niczego sobie, więc mogłabym się założyć, że to ta fotka przyciągnęła 007.
-Tak, zdecydowanie przydałoby się nam takie poświęcenie, ale dziewczyna? Niekoniecznie-mówię po chwili.
 Prycha i wstaje.
-Nie zostaniesz?- pytam z figlarnym uśmiechem.
 Malutka doza prowokacji wystarcza. Chwilę później Bond wprost kipi namiętnością.
-Jesteś żonaty, James- przypominam mu przerywając na chwilę pocałunek.
-Ona nie żyje, Jan- mruczy on. Śmieję się w głos.


Nie umiemy żyć ze sobą, nie możemy żyć bez siebie,
Dobrze nam bywa bez siebie, ale ze sobą jak w niebie.
Jesteśmy dla siebie jak chiński znak równowagi,
Coraz bardziej jestem pewien, że los dobrze nas zaprowadził.
Nie możemy istnieć bez siebie jak bez nocy dzień,
Jak bez ciemności światłość, jak bez życia śmierć,
Wiem, że rany na sercu przeze mnie zadane się goją powoli
I wiem, że to boli, Ty jesteś moją ostoją i chociaż nasze życia
To walka dwóch różnych światów
Moje życie bez Ciebie byłoby jak ogród bez kwiatów,
Ja czasami przy Tobie czuję się jak niemowa,
Bo w słowniku nie ma takich pięknych słów, żeby Cię zdefiniować
I nawet wszystkie razem wzięte komplementy świata
Są za brzydkie, żeby kogoś takiego nimi oplatać.
Jesteś cudem natury, moim natchnieniem
Moją muzą, moją weną, moim przeznaczeniem./Bezczel


- To karygodne!-wrzeszczy na nas Z.- Jak można tak zachowywać się w pracy?
 Pomijamy jej pytanie. Siedzimy ze spuszczonymi głowami niczym na dywaniku u dyrektorki. Do gabinetu wpada 003 i ratuje nas z opresji. Przynosi akta, a to daje nam do myślenia, czyżby kolejna misja? Już dawno nie bawiłam się tak świetnie, jak na ostatniej.
-Nasze źródła dowodzą, że dziewczyna, którą rzekomo usunęliście jest żywa, lecz niezbyt dobrze się trzyma. Musicie sprzątnąć ją razem z szefem, bo może nam jeszcze bardzo napsuć krwi- mówi Z spoglądając na nas znad swoich nowych okularów. 
-Tym razem nie zawiedźcie, bo nie mam już cierpliwości do tłumaczenia was przed rządem. Acha! I przypominam, że licencja nie jest upoważnieniem do zabijania świadków, Bond... 
 Zwijam się jak najszybciej. Wychodzę z gabinetu i zmierzam do swojego. Po drodze spotykam L, ma on oczywiście nowe wynalazki. Technologia i nowoczesność idzie w parze ze stylem, w rzeczach, które on tworzy. Poręczny nóż ukryty w szpilkach butów i laser w spince do włosów budzą mój podziw, bo są moimi ulubionymi dodatkami. Z zachwytem spotyka się także lina, a raczej urządzenie wciągające, polegające na wystrzeleniu liny, zaczepieniu jej i wciągnięciu, czy przemieszczeniu się na wybrane miejsce, ukryta w pasku. Z chęcią przyjęłam jego wynalazki urozmaicając nimi swój ubiór.
 W swoim gabinecie ze schowka pod biurkiem wyjmuję aktówkę, do której wkładam akta, które dostałam od sekretarki. Annabeth siedziała wtedy z 003 przy barze i rozmawiała, nie zauważyłaby mnie, gdyby nie to, że prychnęłam jej przed nosem teatralnym krokiem przechodząc obok jej siedzenia.
 Pakuję podręczny laptop i zeszyt, a wraz z nim piórnik pełen ołówków i długopisów, z których ponad połowa nie pisze.
 Rozglądam się po pokoju z cichym westchnieniem. Przebiegam wzrokiem po beżowych ścianach z czarnym wzorem. Zatrzymuję się na regale sięgającym sufitu, po brzegi wypełnionym książkami fantastycznymi, kryminalnymi, sensacyjnymi, filmami akcji, serialami kryminalnymi i płytami z muzyką. Moje małe sanktuarium. Obok niego znajduje się szafa. Taka potężna, drewniana, na ciuchy. Często, nie zdajecie sobie sprawy, jak często, zostaję w pracy kilka dni i nocy, nie jadę do domu, by się przeprać. Taka szafa się przydaje. Dalej widać wielofunkcyjne biurko, kryjące w sobie wiele ekranów, na których zwykle wyświetla mi się masa informacji o celu misji. Na przeciwległej ścianie znajduje się ogromne lustro, za którym ukryty jest magazyn z bronią, taki jak ten w moim domu.
 Zabieram sukienkę i parę T-shirtów do torby. Do tego dobieram przetarte jeansy i dwie pary dresów. Z samego dna szafy wygrzebuję śliczne cętkowane bikini i wysokie koturny. Pakowanie zakończone. No, na razie. Resztę rzeczy dokupię w sklepie. Sprawdzam, czy Bond już się spakował i pomagam mu wybrać spodnie do czarnej marynarki. Na aktach napisane jest Egipt. Chyba znów musimy wybrać się samolotem.
 Razem zbiegamy na sam dół siedziby MI6, tylko po to, by dowiedzieć się, że helikopter czeka na nas na dachu. Zniesmaczeni wdrapujemy się na górę. Na dachu, z uruchomionym silnikiem, rzeczywiście czeka na nas, czarny helikopter. Wskakujemy do niego i wznosimy się w powietrze. Nie wiem, skąd ten pomysł na taki środek transportu. Czyżby zabrakło miejsc w samolocie?
 Wpatrywałam się w krajobrazy za oknem zmieniające się jak sceny na filmach. Do końca podróży nie odezwałam się słowem nucąc w głowie piosenkę Bezczela i Zeusa, "Siła Umysłu".  Kątm oka widziałam, że Bond przypatruje mi się uważnie.
 Wreszcie lądujemy. Wysiadam napawając się wszechobecnym ciepłem. Zdejmuję skórzaną kurtkę pod którą mam jedynie cienki top na ramiączkach grubości łodygi róży.
 Z lotniska na którym wylądowaliśmy idziemy do taksówki czekającej na nas przy chodniku. Wsiadamy i oddychamy chłodnym powietrzem z klimatyzacji.
-Do hotelu Maritim Jolie Ville Royal Peninsula- mówi Bond.


Kochać to niszczyć, a być kochanym, to zostać zniszczonym/Jace, Dary Aniołów



 Stevie okręciła się w miejscu prezentując sama sobie nową sukienkę nabytą w jednym z Egipskich sklepów.
 Była zadowolona z karty kredytowej, którą dostała od Milana w ramach rekompensaty chwilową utratę zdrowia, ale czegoś jej brakowało. Miłości. Chłopak traktował ją jak przedmiot, którym nie była. Wykonywała dla niego zadania, spędzali razem chwilę, a potem o niej zapominał. W dodatku od czasu, gdy wróciła ze szpitala w Berlinie zauważyła nową pracownicę. Wysoka i zabójczo piękna ruda kręciła się wokół Milana jak mucha przy torcie. Stevie nie była zadowolona. Czuła się pominięta, niechciana. Cały czas spędzała na zakupach, Kupowała ciuchy i książki, czymś musiała się zająć, gdy całe dnie prawie przesiadywała w domu.
 Nikt nie interesował się nią, gdy przechodziła zbyt blisko miejsc objętych zakazem wstępu, gdy w ogóle gdzieś szła. Zaczęło się jej podobać, że kiedyś wypytywali ją co chwilę. 
 Okręciła się jeszcze raz i podjęła decyzję. Wyszła z budynku i wsiadła do Astona Kalego. 
-Gdzie?- spytał on myśląc, że dziewczyna wybiera się na kolejne zakupy.
-Po prostu jedź-powiedziała. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale nie zakwestionował jej decyzji. Ruszył przed siebie na pełnym gazie. Dziewczynie przed oczyma migały afrykańskie krajobrazy. W końcu Kali postanowił się zatrzymać. Oczom Stevie ukazał się pięciogwiazdkowy hotel Maritim Jolie Ville Royal Peninsula.
-Koniec przejażdżki- oznajmił Kali.- Czas na odrobinę rozrywki- dodał i pomógł dziewczynie wysiąść. 

I I I I
I don’t wanna fi-i-i-ight
You wanna say you trust me now but then you go and change your mind
I I I I
Do it every ti-i-i-ime
Just because he hurt you bad it’s in the past
I just wanna love you like that/ Faydee



Gomshede bodam
nemifahmidam ,
chi dashtan chi bodam khasteh bodam
so give me your heart
give me your love
give me what's you call your khone
(dige man shodam yek divane)/Mahan Main



 W pamięci jeszcze raz powtarzam sobie treść akt. Leżę na kocu, przy hotelowym basenie. W prawej ręce trzymam drinka. Wódka z martini, wstrząśnięta, niemieszana. Bond siedzi obok zatopiony w lekturze. Obserwuje wszystkich dookoła udając niezwykłe zaciekawienie powieścią, której nawet nie rozumie, bo jest napisana po hebrajsku. Otwieram oczy przysłaniając je dłonią, by ochronić je przed parzącym słońcem górującym na niebie. Uśmiecham się, gdy widzę dzieciaki chlapiące się w brodziku i biegnę wzrokiem dalej. Mina mi rzednie, gdy dostrzegam Stevie.
 Jest zniesmaczona. Siedzi na leżaku ze skrzyżowanymi w łydkach nogami i rozgląda się dookoła. Nie udaje, że mnie nie widzi. Wstaje i idzie w moją stronę. Zastanawiam się, czy nie doznała wtedy wstrząśnienia mózgu, czy pomieszania pamięci. Siada w rogu mojego koca.
-Cześć- mówi zdejmując okulary przeciwsłoneczne z głowy. Zaplątały się pomiędzy włosami. Pomagam jej je wyplątać.- Fajnie cię widzieć- twierdzi.
-Chyba za mocno cię wtedy pobiłam- wzdycham.
-Nie- przeczy szybko.- Nie o to chodzi. Wiem co myślisz- dziwię się lekko, ale słucham dalej. Zauważam Bonda patrzącego na mnie dużymi oczyma kryjącymi niemałe zaskoczenie.- Sądzisz, że pomieszała mi się pamięć. Nie, pamiętam. Prawie mnie zabiłaś. I słusznie. Stałam po złej stronie...- spuszcza głowę, jak zbity pies.- Przepraszam...
 Nie wiem co powiedzieć. Chcę jej oznajmić, że to ja powinnam ją przepraszać, prawie ją zabiłam, ale ona odchodzi, a raczej odbiega. Wbiega do hotelu i przez szklaną szybę widzę jak wbiega na piętro kryjąc twarz w dłoniach. Ona na prawdę żałuje.
 Bond kładzie rękę na moim ramieniu. Nie wiem co mam robić, co myśleć. James łapie mnie za rękę i prowadzi do hotelu. Czuję na sobie spojrzenia innych ludzi. Czy stanik mi się zsunął? Jestem zbyt wstrząśnięta, by móc to sprawdzić. W pokoju kładę się na łóżku. Nie zwracam uwagi na nic. 
 Zaczynają do mnie wracać niebezpieczne wspomnienia. Wspomnienia jego. Wysokiego mężczyzny z Afryki. Skręcam się na pościeli czując ból, który on mi kiedyś podarował. Widzę jego oczy wpatrujące się we mnie z żądzą tylko dwóch rzeczy. Mojego ciała i mojej śmierci. Napływa do mnie furia, którą czułam wtedy. Mogłabym teraz zabić. Mogłabym skrzywdzić kogoś... Muszę zapomnieć o tym co się stało, ale to wraca. Widzę tylko to. To, czego się najbardziej obawiałam i co od początku wiedziałam. Jeśli to wspomnienie wróci, ktoś ucierpi.
 Przed moimi oczami jest on. Znajduję się w ciemnej sali przesiąkniętej wilgocią. Zapach stęchlizny drażni mój nos. Próbuję wyrwać się z pułapki. Jestem przywiązana do blatu, który kiedyś służył do operacji chirurgicznych. W jego ręce znajduje się strzykawka z żółtą substancją. Odruchowo piszczę. Jeszcze nie przeszłam szkolenia, jeszcze nie umiem się bić, nie zabijam, ale mogłabym, bo jedyne, co mam, to chęć do zlikwidowania tego faceta. Wyrywam się i wyrywam. On śmieje się niemiłosiernie. Moje przerażenie narasta i nagle czuję się wolna. Więzy na moich nadgarstkach zniknęły. Teraz. Muszę to zrobić. Na szafeczce obok leży nóż z długim i ostrym ostrzem. Dostrzegam go i chwytam. Biorę zamach i... Coś blokuje mój ruch. Walczę z oporem i próbuję jeszcze raz zadać cios.
- Jan! Janette! Janette! Janie!-woła ktoś. Głos jest taki miły, pieści moje uszy. Znam tę osobę. Cała złość nagle ze mnie ulatuje. Otwieram oczy. Bond siedzi na mnie okrakiem. Trzyma moje ręce. W jednej z nich trzymam długi nóż. Jak on się tam znalazł?
-Możesz już puścić- mówię i rozluźniam chwyt. Nóż wypada z mojej ręki i wolnym ruchem spada. Wbija się w pościel o mały włos omijając mój brzuch. James cmoka z niezadowoleniem i schodzi ze mnie.-Przepraszam- szepczę.
 On uśmiecha się do mnie i gładzi mnie po głowie.
-Każdy miewa chwile słabości- mówi.
-Ale nie ja i nie takie chwile! Mogłam cię zabić- prycha, ale dobrze wie, że gdyby nie przyglądał mi się czujnie od pierwszych chwili wspomnienia, już by nie oddychał.- Jedno wspomnienie i zamieniam się w maszynę do zabijania, nawet nie myślę o tym, co robię.

 Stevie leży na łóżku bez ruchu, a obok niej Kali, gładzi jej włosy. Dziewczyna słyszy krzyk. Krzyk Bonda, jest tego pewna. On wykrzykuje jej imię. Choć już wybaczyła, nadal nie może się wyleczyć i wspomina Janette jako swoją morderczynię. Zrywa się z łóżka i nim chłopak zdąża zareagować wybiega z pokoju i wbiega jedno piętro wyżej. Puka do pokoju znajdującego się nad jej lokum. Otwiera Bond. Jest zaskoczony, ale wpuszcza ją do środka.


Yeah, you can start over
You can run free
You can find other fish in the sea
You can pretend it's meant to be
But you can't stay away from me
I can still hear you making that sound
Taking me down, rolling on the ground
You can pretend that it was me, but no

Baby, I'm preying on you tonight
Hunt you down, eat you alive
Just like animals, animals, like animals
Maybe you think that you can hide
I can smell your scent from miles
Just like animals, animals, like animals
Baby, I'm.../ Maroon 5


 Jestem jeszcze bardziej zaskoczona, gdy patrzę jak Stevie wchodzi do środka.
-Usłyszałam krzyk i...- mówi.
-Tak..- przerywam jej.- To nic takiego, coś mi się przypomniało i...
-Ale wszystko w porządku, tak?
 Już chcę jej odpowiedzieć, gdy rozlega się wielkie bum. Hotel drży. Ściany pękają. Stevie upada na podłogę pod wpływem coraz silniejszych wstrząsów. James pomaga jej wstać i razem wybiegamy z pokoju,a potem z hotelu. Sufit wali się za nami, podłoga pęka i kruszy się. Wybiegamy przed budynek pilnując, by wszyscy się z niego wydostali. Gdy tylko przekraczamy próg hotel równa się z ziemią. Odłamki gruzów pryskają na wszystkie strony. Odbiegam jak najdalej od tego miejsca, ale jeden z kamieni trafia we mnie. Ostra krawędź ściany wbija mi się między piąte, a szóste żebro, na tyle głęboko, by sprawić, że paskudny ból przeszywa moje ciało i upadam na ziemię. 007 i Stavie biegną do mnie, ale ktoś inny jest pierwszy. Kontur jego postaci rozmywa mi się przed oczyma. Słyszę szczęk odbezpieczanych pistoletów. Trzech. Zmuszam się do otwarcia oczu. To Milan. Stevie i Bond celują do niego z pistoletów. Za nim, przy Astonie stoi Kali. Stevie patrzy na niego z bólem w oczach. Wtedy chłopak wyjmuje z auta karabinek maszynowy i celuje w Bonda. Na ustach Milana pojawia się uśmiech. Chwilę później jednak Kali wolnym ruchem zmienia cel. Tym razem, to Bond i Stevie się uśmiecha. Pistolet Milana spada na ziemię, a jego ręce wędrują w górę.
-Zabij- szepczę. Bond i Stevie strzelają w tym samym momencie. Milan Sunnyday pada na ziemię martwy-Dobij- mówię, a gdy dopada go seria z maszynówki moja głowa opada na ziemię, a ciało nieruchomieje. Tracę przytomność.




 Strzela. Trafia. Triumfuje. Patrzy na dziewczynę leżącą na ziemi, a ona szepcze.
-Dobij...- rozlega się huk strzałów, to seria z maszynówki Kalego. Janette Cortez traci przytomność. Podbiega do niej Stevie, a chłopak nadal patrzy na martwe ciało Milana Sunnydaya. W końcu także podchodzi do leżącej na ziemi nieprzytomnej agentki. Patrzy na Kalego, który pociesza Stevie zachowując się jak prawdziwy przyjaciel. James bierze niekontaktującą 008 na ręce i niesie do Astona Kalego. Siada za kierownicą, a pozostali pasażerowie dołączają do nich. Właściciel wozu nie protestuje, gdy Bond prowadzi auto dość chaotycznie po autostradach prowadzących na lotnisko. Wie, że musi jak najszybciej przedostać się do Londynu. Chęć do żartów jakoś go opuściła i nie może umilić sobie czasu ironicznymi przemyśleniami. Z jednej strony cieszy się, że Milan Sunnyday już im nie zagraża, ale z drugiej strony wie, że za tym facetem mogą się kryć inni, o wiele bardziej niebezpieczni.
 W końcu docierają na lotnisko i wsiadają do prywatnego odrzutowca przysłanego przez Z. Płytki powoli jeszcze bardziej zanikający oddech agentki napawa 007 smutkiem i chyba przerażeniem. Tłumaczy to sobie, że nie może pozwolić, by stracili tak dobrą agentkę, ale w głębi serca wie, że to on nie może sobie pozwolić na stratę jej. Nie jako agentki, ale jako przyjaciółki i kompanki, a czasem kochanki.
 Chowa twarz w dłoniach i zatapia się we własnym świecie.


 Otwieram oczy i krzyczę, a raczej próbuję. Nade mną pochylają się postaci w niebieskich maseczkach chirurgicznych. Z mojego gardła nie chce wydobyć się żaden dźwięk. Postać ze strzykawką zbliża się do mnie. Niebezpiecznie mała odległość. Zrywam się z łóżka szpitalnego. W rękę mam wbite kilka igieł, które wyrywam jednym szybkim ruchem zostawiając krwawy ślad. Dostrzegam drzwi i pędzę w ich stronę. Otwieram je i wypadam na zewnątrz. Robię kilka szybkich kroków, potykam się i wpadam w czyjeś objęcia. Lustruję wzrokiem osobę, która wybawiła mnie od spotkania z podłogą i rozpoznaję Jamesa Bonda.
-Spokojnie Jan. Lekarze nie gryzą- mówi on. Prycham z rozdrażnieniem.- Masz- podaje mi ubrania.- Wziąłem je na wypadek gdybyś nie miała ochoty spędzać tu więcej czasu- uśmiecha się. Kręcę głową i odchodzę do łazienki.
 Szybko ubieram dres składający się z szarej polarowej bluzy, topu i spodni na gumce w kolorze szarym. Wsuwam nogi w Nike'i i wychodzę.
-Gdzie jesteśmy?- pytam.
-Na korytarzu szpitalnym- patrzę na niego znacząco. Dobrze wie, że nie o to mi chodziło.
-W Londynie?- kiwa głową w odpowiedzi na moje pytanie.
 Wychodzimy na parking. Rozglądam się w poszukiwaniu mojego, lub jego Astona. Ostry ból w klatce piersiowej zwala mnie z nóg. Nienawidzę za to mojego organizmu, ale znów tracę przytomność, by uniknąć kolejnych fal morderczego kłucia między żebrami. Co, do cholery, uszkodziła mi ta skała? Ale to nie kamień, gdy upadam na ziemię kontem oka dostrzegam papierowego ptaka z origami, wbitego dziobem w moje mięśnie międzyżebrowe.

sobota, 13 grudnia 2014

Trzecie Ćwierćwiecze Poskromienia

 Pogrążona w rozmowie z Cashemare wracałam do domu po treningu. Było to wyjątkowo wyczerpujące zajęcie. Anetta nie oszczędzała mnie dzisiaj. Już jutro miały być kolejne dożynki. Nie była to dla mnie jakaś szokująca, czy napawająca strachem informacja. W jedynce zazwyczaj nie ma głosowania, a jest raczej licytacja. Licytacja umiejętności i szans tych, którzy sie zgłaszają, a często jest to więcej niż po jednej osobie. 
 Zbliżające się jednak Trzecie Ćwierćwiecze Poskromienia napawało mnie dziwnym uczuciem, lękiem, strachem? Przed niespodzianką, jaką Snow przygotuje na tę okazję. To na pewno będzie coś niezwykłego, ale raczej niekorzystnego dla życia ludzkości dystryktów. Najbardziej bałam sie jednak tego, że to mnie wylosują. Nie miałam zbyt dużo przyjaciół, czy jakąkolwiek rodzinę, nie miałam kogo opuszczać, dla kogo wygrywać, ale mimo to wolałabym siedzieć spokojnie w domu i patrzeć na te Igrzyska, jak na kolejne widowisko. Bo przecież tym było ono dla większości osób. Widowiskiem, które ogląda sie w telewizji. Straszliwą prawdę odkrywali jedynie ci nieliczni, którzy tracili ważną osobę przez taką zabawę, takie show.
 Cashemare nawijała z prędkością dobrego silnika elektrycznego, o tym, jak to dzisiaj pokonała Volta na macie, podczas treningu. Przyjaciółka, a raczej dobra koleżanka, zawsze mówiła dużo i o wielu rzeczach, czasem nawet jednocześnie. Przyzwyczaiłam sie już do jej paplaniny i choć często nawet nie słuchałam, potrafiłam jej sensownie odpowiedzieć, bo informacje napływające do mnie z jej ust były kodowane. Nie ważne, czy w spamie, czy gdziekolwiek. Miałam dar, jak to powtarzała Anetta. potrafiłam przypomnieć sobie każde słowo, które kiedyś usłyszałam. Nie ważne, czy dziesięć minut temu, czy dziesięć lat. Ja zawsze pamiętałam, nawet, gdy inni zapominali.
 Weszłam do domu czując lekkie zmęczenie po walkach i ćwiczeniach z dzisiejszego treningu. Otarłam pot z czoła. Słońce prażyło niemiłosiernie. Można było na nim stanąć i spocić się jak po pokonaniu pięćdziesięciu Spartan. W dystrykcie pierwszym ceniliśmy sobie chart ducha i odwagę tych greckich wojowników. Jak i oni naszym głównym zajęciem w życiu było szkolenie do walki. Z tym, że my musieliśmy walczyć, a oni chcieli. Tak byli wychowani, by ginąć za ojczyznę i za wodza, za sprawę, nawet jeśli nie była słuszna. Cztery tysiące lat później ludzie zaczęli myśleć. pojawiło sie sumienie. Już nie chcemy umierać za zło, za chciwość, arogancję i widzimisię ludzi, którzy nie mają krzty szacunku dla naszego życia. Taraz przyszedł czas na bunt.
 Anetta krzątała się już po kuchni wesoło nucąc jakąś melodię zasłyszaną z radia. Westchnęłam i włączyłam odbiornik radiowy zagłuszając jej fałsz. Zrobiła obrażoną minę i dokończyła zmywać talerze po wczorajszej imprezie z okazji jutrzejszego siedemdziesięciopięciolecia Poskromienia. Nie rozumiem, jak można świętować tak smutne wydarzenie. Imprezy trwają tu zwykle od trzech dni przed wydarzeniem, a ja już jestem zniesmaczona.
-Weź Cather na spacer- powiedziała przekrzykując radio.
 Spojrzałam na leżącego w kącie labradora. Suczka podniosła głowę i zamachała wesoło ogonem. Sięgnęłam po smycz. Miałyśmy piętnaście minut na spacerek przed rozpoczęciem pory obiadowej, której Anetta przestrzegała jak moich treningów. Nie mogłam się spóźnić. Wyszłam z domu i rozejrzałam się dookoła myśląc, w którą stronę udać się dzisiaj. Wczoraj byłam przy pałacu sprawiedliwości, a wcześniej przy sali treningowej. Dziś pójdę w stronę lasu. W jedynce był tylko jeden las. Znajdował się na południu dystryktu i w połowie przecinało go ogrodzenie, które w tamtym miejscu zawsze było pod napięciem. Z tego też powodu nie było tam zwykle ani jednego strażnika. Wiele osób chodziło tam na grzyby, czy po jagody. Młodsi uczyli się tam strzelać z łuku polując na ptaki i zające. Nie było tam raczej większych zwierząt. 
 Gdy podeszłam do pierwszych drzew usłyszałam krzyk. Krzyk człowieka porażonego prądem. Niewiele myśląc, zamiast pobiec do strażnika popędziłam w stronę źródła dźwięku. Tak podpowiadało mi sumienie. 
 Przy jednym z drzew znajdujących się naprawdę blisko ogrodzenia leżała około czternastoletnia dziewczyna z nogą zaklinowaną między drutami. Jej ciało raz po raz przeszywały fale napięcia elektrycznego. Rozejrzałam się dookoła. Nie było ani żywej duszy. Przyklękłam przy półżywej już dziewczynie i szarpnęłam jej nogą. Raz i drugi... Jeszcze chwila i ja uwolnię.
-Aaaaaaa!- wrzasnęłam, gdy nieuważnie przejechałam ręką po jednym z drutów i wyładowanie elektryczne wstrząsnęło moim ciałem. Odrzuciło mnie w tył, ale nie chciałam się poddać. Przyczołgałam się do dziewczynki i jeszcze raz szarpnęłam jej ciałem. Udało się, była wolna. Wolna, ale prawie już nieżywa.
-Jak się nazywasz?- spytałam, a ona charknęła coś niewyraźnie.- Jak?
-Martha- wyjęczała trochę głośniej.
-Więc słuchaj, jesteś stąd?- przytaknęła.- Nie obchodzi mnie co tu robiłaś, ale byłyśmy razem na spacerze, potknęłaś się o korzeń i i wpadłaś na ogrodzenie, próbowałaś się wyplątać, ale to pogorszyło sprawę. Byłam wtedy trochę dalej, usłyszałam twój krzyk i przybiegłam ci z pomocą. Nieuważnie też dotknęłam ogrodzenia, ale ostatecznie ci pomogłam- pokiwała lekko głową.- Teraz zaniosę cię do szpitala.
 Gdy podniosłam ją, krzywiła się i jęczała z bólu. Ostrożnie niosłam ją w stronę szpitala. Cather truchtała za mną zafascynowana tym co się wydarzyło. gdy wyszłyśmy na drogę wiele osób odstawiał swoje zajęcia na bok i przyglądało się nam otwarcie. Po chwili podszedł do nas jakiś Strażnik Pokoju. Opowiedziałam mu naszą historyjkę i zabrał ode mnie dziewczynę. Dopiero wtedy poczułam, że mnie też prąd dotknął. Wyczerpana osunęłam się na ziemię. Poczułam ostry ból w ramieniu, które zetknęło się z ogrodzeniem. Wcześniej adrenalina łagodziła ból, teraz natarł on na mnie z całą mocą. Zwinęłam się na ziemi trzymając lewe ramię. Poczułam jak ktoś mnie podnosi. Przypomniałam sobie, jak kiedyś na treningu uczyliśmy się znosić ból poparzeń, czy rozcięć. Zacisnęłam zęby i rozejrzałam się dookoła skupiając jak najbardziej na ludziach, którzy teraz otaczali nas ze wszystkich stron. Spojrzałam na twarz osoby, która mnie niosła. Gotowa byłam ujrzeć hełm strażnika, ale zamiast tego rozpoznałam zatroskaną twarz Emeralda. Uśmiechnęłam się i straciłam przytomność.
 Gdy otworzyłam oczy światło zdawało się być bielsze niż dotychczas. Musiałam kilka razy zamrugać, żeby się przyzwyczaić. Leżałam na łóżku szpitalnym. Obok znajdowały się dwa krzesła. Na jednym siedział on, a na drugim Anetta. Obydwoje wpatrywali się we mnie z nieukrywanym podziwem, czy ja coś zrobiłam? Ach... Tak. Przecież uratowałam tę czternastolatkę. poruszyłam sie niespokojnie i poczułam bandaż na lewym ramieniu. Anetta wstała, a ja rozejrzałam się dookoła. Na tej sali leżała jeszcze Martha. Nie było przy niej żadnej osoby. Dziewczynka rozglądała się z niepokojem. Gdy mnie zobaczyła uśmiechnęła się lekko.
-Dzisiaj dożynki- powiedziała Anetta.
-Przespałaś cały dzień- dodał Emerald.
 Anetta uśmiechnęła się.
-Będziesz musiała pójść na plac sprawiedliwości, jak wszyscy, ale uzgodniłam już z Cashemare, że jeśli cię wylosują, zgłosi się na ochotnika- powiedziała.
-Co!?- wrzasnęłam. Nie mieściło mi się to w głowie. Chciała, aby moja przyjaciółka ginęła za mnie? O, nie!- Nigdy! Jeśli mnie wylosują, pójdę- położyłam nacisk na ostatnie słowo. Nikt nie będzie tracił najcenniejszego daru, jakim jest życie, za mnie.
 Zerknęłam na lewo, na ścianie wisiał duży zegar. 11.51. Odczytałam. Czas się przebrać. Wstałam i z pomocą Emeralda poszłam do domu. Anetta wlokła się za nami.
 W domu moja opiekunka wytargała piękną sukienkę, którą sama miała na swoich ostatnich dożynkach. Była ona czarna i długa, bogata w koronkę.
 Emerald zachwycił się, gdy zakręciłam się w miejscu po przebraniu.
 Razem popędziliśmy na plac. Rosalinda właśnie zaczynała przemówienie, gdy przecisnęłam sie na swoje miejsce wśród siedemnastoletnich dziewcząt. Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu Cashemare. Stoi dwa rzędy dalej. Właśnie dobiega końca film z Kapitolu.
-Jak wiecie- rozpoczyna kolejną przemowę Rosalinda.- Mamy dziś Trzecie Ćwierćwiecze Poskromienia. Z tej okazji Kapitol przygotował dla was pewną niespodziankę.- kobieta podchodzi do misy z nazwiskami chłopców i szeleszcząc swoim strojem bierze ją i przesypuje karteczki do drugiej misy.- Dzisiaj będziemy losować dwójkę trybutów obojętnej płci!- mówi mieszając nazwiska.- Może wylosuję dwie panie, a może dwóch panów- kończy.
 Na placu zalega kompletna cisza. tego się nie spodziewali. Tymczasem Rosalinda losuje pierwsze nazwisko.
-Martha Connor- rozglądam się z ulgą, lecz zaraz potem rozdziawiam buzię z przerażeniem. Wylosowana dziewczyna to ta, którą uratowałam. Strażnik niesie ją na scenę, bo sama nie może jeszcze chodzić. W moim sercu rodzi się jakiś dziwny impuls. Jakby współczucie... Nie mogę pozwolić na śmierć tej dziewczyny, ona nawet sama na tarczy podczas odliczania nie ustoi.
-Stop!- krzyczę, a wszystkie oczy zwracają się ku mnie.- Zgłaszam się za nią! Na ochotniczkę...- widzę pełne smutku oczy Emeralda i zamurowanie na twarzy Cashemare. Prawie słyszę jak szepcze-Ale...
 Rosalinda uśmiecha się do mnie promiennie. Jakiś strażnik pomaga mi wejść na scenę. Stojąc tam sama nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Przecież nawet nie znałam tej dziewczyny...tego dziecka.
-Jak masz na imię moja droga?- pyta Rosalinda.
-Ruby- jąkam się.- Ruby Rebel.
-Mamy naszą pierwszą trybutkę- rozlegają się wiwaty i głośne klaskanie, gdy Rosalinda wznosi moją rękę do góry uśmiechając się przy tym.- A teraz, czas na drugiego trybuta- wkłada rękę do misy, lecz nim zdąża wylosować rozlega się głos.
-Zgłaszam się- kolejny ochotnik? Sprawdzam kto to. Zamieram przerażona. Z tłumu wychodzi Emerald. Wchodzi na scenę, Rosalinda pyta go o imię.
-Nazywam się Emerald Votary.
-A więc, mamy już naszych trybutów!
 Widzę jak Anetta patrzy na mnie kręcąc głową. Co ja zrobiłam?

piątek, 12 grudnia 2014

Mugolski Alchemik

 Dzień w dzień budziłam się obok nielubianych osób. Mimo, że większość Ślizgonów była za mną, to moje dwie współlokatorki nienawidziły mnie jak muchy. Gdy rano, około 5.00, podnosiłam głowę znad poduszki, one jeszcze spały, więc szybko szłam do łazienki, malowałam się, myłam, sprawiałam bez żadnej magii, że chłopaki mnie uwielbiali. Denerwowało mnie to czasem, lecz było też zaletą i pomocą.
 Wychodziłam wtedy do pokoju wspólnego i czekałam na Pansy z nosem w książce. Musiałam sporo pracować na miano najlepszej uczennicy w Hogwarcie, jeśli się stale konkurowało z Hermioną.
 Tego dnia Pansy już na mnie czekała. Siedziała na kanapie z wielkim uśmiechem na swojej ślicznej twarzy.
-Dumbledore nas wzywa- powiedziała robiąc tajemniczą minę.- Chodzi o twoje przenosiny!- wykrzyknęła w końcu.
 Obie z radością popędziłyśmy do gabinetu dyrektora.
-Tak wiec Naomi, razem z Sewerusem rozpatrzyliśmy tę sprawę-odezwał się Albus, gdy tylko weszłyśmy do jego lokum.- Jeszcze dziś zostaniesz przeniesiona do Pansy i Amandy- powiedział dyrektor, a ja prawie pisnęłam z zachwytu. Widząc to Dumbledore uśmiechnął się.- Idźcie już nacieszyć sie tym.
 Razem z Pansy spakowałyśmy w mig moje rzeczy. Gdy wynosiłyśmy ostatnią walizkę, a miałam ich trzy, poczułam nieodpartą pokusę zrobienia kawału moim byłym współlokatorkom. Spojrzałam na Pansy, a ona zrozumiała mnie bez słów. Annie i Carie, były strasznymi łakomczuchami. Wyczarowałam bombonierkę z czekoladkami i dodałam do nich eliksiru, sprawiającego, że pojawi im się trądzik.
 Uśmiechnięte wyszłyśmy z tego dormitorium, ciesząc się, że ostatni raz tam byłyśmy.Jako pierwsze weszłyśmy do Wielkiej Sali, już przygotowanej do śniadania. Zajęłyśmy swoje miejsca. Pół godziny potem, gdy połowa uczniów siedziała już na swoich miejscach i zaczynała jeść, do sali weszły Annie i Carie. Ich twarze całe pokryte były pryszczami. nie mogłam się powstrzymać i wybuchnęłam śmiechem, a zaraz po mnie ryknęła Pansy i Bliźniacy przy stoliku Gryfonów. Dziewczyny zalały się czerwienią. Koło nich przeszła Ginny, trzymając pod rękę Blaise'a. Spojrzała na małolaty i uśmiechneła się.
-Coś wam wyskoczyła na twarzy dziewczynki- zauważyła z uśmiechem wskazując na ich czoła. Cała Sala zaczęła tarzać się ze śmiechu. Hermiona ledwo powstrzymywała się od śmiechu i w końcu uległa i również ryknęła.
-Tak to jest, gdy się je za dużo czekolady- zauważyłam kąśliwie, nie mogłam się powstrzymać, by tego nie skomentować.
 Salą zatrzęsła kolejna salwa śmiechu. Dziewczyny uciekły do swojego dormitorium porywając jedynie trzy tosty z najbliższego talerza z przekąskami.
 Gdy wszystko ucichło weszli nauczyciele. W spokoju dokończyłam śniadanie. Moja pierwsza lekcja, to Transmutacja. Profesor McGongall jest bardzo miła, gdy zna się odpowiedź na każde jej pytanie szybciej niż Hermiona. Na te lekcji Herma zostawała w tyle. Chodzą plotki, że pokłóciła się z Draco. Ja nadal świetnie czuję się siedząc koło Freda. Razem z Pansy, bliźniakami, oraz Ginny i Blaise'em odrabiamy lekcje, uczymy się i chodzimy na błonie, by po odpoczywać chwilę od tej ciągłej walki z Ronem, Hermioną i Draco.
 Po lekcji Transmutacji miałam numerologię, a potem OPCM. Obydwie lekcje z Gryfonami. Zadowolona siedziałm obok Freda, czekają, aż Snape powie nam co mamy dziś uważyć.
 Gdy nauczyciel w końcu wszedł do klasy, był bardzo roztargniony.
-Naomi, Harry, Draco i Hermiona- odezwał się patrząc tylko na mnie. Kiwnęłam głową czekając na dalsze instrukcje.- Przygotujcie eliksir wielosokowy-  szok. Po raz pierwszy nauczyciel każe robić nam takie rzeczy na lekcji. Ten eliksir mam w małym palcu, tak jak reszta wytypowanych osób. Pytanie tylko, do czego wytypowanych.- Potrzebny na już, reszta...- zamyślił sie, a potem podał im jakiś eliksir leczący z ekwipunku pani Pomfrey. Nie słuchałam, o już biegłam po składniki, których listę znałam na pamięć.
 Coś było na rzeczy. Profesor Snape w ogóle nie krzyczał. Siedział tylko z zamyśloną miną co jakiś czas patrząc na tylną ścianę klasy.
 Po przygotowaniu idealnego eliksiru zapytałam o ostatni składnik, DNA osoby, w którą chce się zmienić. Podał mi długi włos o srebrnym pigmencie. Bez słowa dodałam go do mikstury.
-Dla kogo to?- spytałam.
-Dla Aurorów- odparł on, a cała klasa zamarła. 
-Czy to coś ważnego?- spytałam, a profesor wzruszył tylko ramionami, co znaczyło, że tak.
 Po lekcji całą paczką udaliśmy sie na błonia, by omówić szczegółowo całą sytuację. Z daleka ominęliśmy miejsce, gdzie Herma migdaliła się z Draconem.
-Coś sie musiało stać- zaczęła Pansy.
-Oczywiście- przytaknęła jej Ginny.- Normalnie nie robilibyście tego na lekcji.
Zabini potaknął jej ruchem głowy.
-Jak myślicie, o co może chodzić?- zapytał cicho Fred. Poczułam tajemnicę spowijającą dzisiejsze wydarzenia.- To na pewno jakaś gruba sprawa.
-Na pewno- przytaknął mu brat, to sie u nich chyba nigdy nie zmieni.
- Aurorzy będą musieli z kimś walczyć- rozmarzyła się Ginny.
-Raczej nie. Eliksir wielosokowy służy do wkradnięcia sie gdzieś.- wtrącił Blaise.
-Ministerstwo?
-Świat mugoli?
-Będą wyciągać informacje od osób z pokątnej?
 Padały kolejne propozycje tego, co mogliby robić Aurorzy. Przekomarzaliśmy sie tak jeszcze przez chwilę. Nie wiadomo kiedy upłynęła przerwa między lekcjami. Musieliśmy wracać. Ślizgoni na historię Hogwartu, a Gryfoni na ONMS.
 Lekko spóźnieni wpadliśmy do klasy, a tam, na miejscu Duszka, który uczył nas historii, profesor Dumbledore.
-Dobrze, że jesteście- odezwał się dyrektor.- Czekaliśmy na was. Więc zaczynajmy od początku.- odparł i pogładził sie po brodzie czekając aż zajmiemy miejsca. Spojrzał na mnie z powagą i zaczął opowiadać.- Jako czarodzieje na piątym roku nauki w Hogwarcie, dobrze wiecie, że zło czai się wszędzie. Nie było ono jedynie w Voldemorcie- połowa uczniów w klasie wstrzymała oddech słysząc to imię.- Strach przed imieniem wzmaga strach przed rzeczą- pouczył nas Dumbledore.- To żałosne, zwłaszcza, że Tom Riddle już nie żyje! Tak więc, zło nie kręci się wokół jednej osoby. Aurorzy ostatnimi czasy dowiedzieli sie o mugolu, który odkrył tajemnice alchemii. Alchemia to starożytna nauka, wstęp do magii. Jednak różni sie od niej tą jedną rzeczą, że magia jest dla czarodziei, a alchemia dla każdego, nawet mugola!- oznajmił z powagą dyrektor.- Dlatego, potrzebujemy eliksirów i różnych środków, by nie dopuścić do wyjścia na jaw potęgi sztuki alchemicznej. Teraz, gdy już zaznajomiłem was z obecną sytuacją, mam nadzieję, że zaprzestaniecie choć na chwilę waszych sporów i pomożecie doświadczonym czarodziejom w pracy. to byłoby dla was nowe, pouczające doświadczenie, spotka nie z rzeczywistością.
 Po tych słowach profesor wyszedł, a na sali zapadła cisza. po chwili własnych przemyśleń zaczęliśmy szeptać do siebie. Absolutnie wszyscy byli zafascynowani. Wtedy dyrektor wrócił na chwilę.
-Naomi, po lekcji zabierz ze sobą Hermionę, Harrego, Pansy, Bliźniaków i Rona do mojego gabinetu. Musimy porozmawiać- przytaknęłam i wyszedł. Jego miejsce zajął Duszek i zaczął nas zanudzać historią. Nikt go nie słuchał. Wszyscy nadal szeptali między sobą o dziwnym odkryciu "mugolskiego magika", jak go nazwali.

Tajemnicze Zniknięcie końcem świata elfów

Chcieliście Fantastyczny sensacyjny kryminał. Isza 00 wspomniała o tytule. Tajemnicze zniknięcie. Nie wszyscy pewnie znacie tę książkę, ale opowiadanie będzie trochę wzorowane na historii z powieści Jutro. Dzięki za udzielanie się i głosowanie, zapraszam do komentowania. Pozwoliłam sobie dodać coś do tytułu.

 Jestem pewna, że gdybym nie wyjechała na ten dzień wszystko potoczyłoby się inaczej. Moja rodzina by żyła, a on być może nie polowałby teraz na mnie. Ale może od początku.
 Jestem Angelina Dimitrie. Zwykła Elfka tropicielka. Mam rodzinę. Matkę i siostrę. Ojciec już nie żyje. Mam ukochanego. Czasem się kłócimy. Mam przyjaciół. Razem uczęszczamy do Akademii. Jesteśmy nierozłączni. Jeśli ktoś o nas mówi, to zawsze Angelina, Demeter i Augustine. Zawsze razem. 
 To lato było upalne, a w naszej krainie mało jest chłodnych miejsc. Jedynie Piekło, jaskinia obok dużego i stromego urwiska skalnego, oraz Kamienna Grota, tunel między Górą Przeznaczenia i Wzniesieniem Syzyfa. Tam właśnie postanowiłyśmy się udać.
 Wył letni suchy wiatr, gdy przemierzałyśmy szczyty Greków, naszych gór. Zatrzymałyśmy się na chwilę w ostatnim zajeździe, by pogawędzić z kuzynką Augustiny i napić się czegoś ciepłego. Potem ruszyłyśmy dalej, w świat kamieni, a temperatura zaczynała powoli spadać do 15 stopni Celcjusza.
 Lawirowałyśmy między stromymi zboczami gór, aż dotarłyśmy do przesmyku, który był wejściem do tunelu. Kamienna grota była podłużna, lecz także szeroka. Miała około 2 metry wysokości, 4 szerokości i co najmniej 20 długości. Byłam tam kiedyś z matką, lecz teraz miejsce to wydało mi się bardziej mroczne i odosobnione. 
 Rozbiłyśmy namioty przy ścianie, na przeciwko której ciągnął się wąski strumyk. Zajęłam się rozwijaniem śpiworu, podczas gdy one zawieszały wzmocnienie dachu na korzeniach jedynych tutaj drzew, które tworzyły strop tunelu. Westchnęłam... Kilka dni, podczas których będziemy miały szansę poczuć prawdziwą wolność.
 Zbliżał się już zmierzch, gdy skończyłyśmy ostatnie przygotowania. Z zebranego drewna uformowałyśmy stosik i zapaliłyśmy go. Z piankami i elfimi przysmakami na długich gałęziach siedziałyśmy wokół ognia i rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym.
 Gdy zmęczenie zaczęło przejmować nade mną kontrolę pożegnałam je i odeszłam do śpiworów. Kładąc się i zasypiając myślałam o matce i niespokojnych rządach w naszej krainie. Sama nie wiem, dlaczego?
 Gdy tylko zamknęłam oczy, zaczęło się. Śniło mi się, że nasza kraina stanęła u progu wojny, a ja miałam zadecydować, czy do niej dojdzie. Gdy podejmowałam tę właściwą decyzję zdarzyło się coś strasznego. Przeciwnicy zlekceważyli naszą odpowiedź na ich groźby i, i tak zaatakowali. Nemezis zniknęło ze świata nadnaturalnych stworzeń, za to na zawsze zapisało się w historii. Gdy przeglądałam nową księgę kronikarską zauważyłam opis tego zdarzenia. Kiedy zaczęłam czytać ogromna zjawa wyskoczyła ze stronic i pomknęła prosto na mnie. Zbudziłam się z krzykiem na sinych z przenikliwego chłodu, który wziął się nie wiadomo skąd, ustach. Augustine i Demeter otworzyły oczy, przetarły je i spojrzały na mnie mętnym, niewidzącym wzrokiem. Uspokoiłam je i na powrót zasnęły. Ja natomiast nie przyłożyłam już głowy do poduszki, zbytnio bałam się koszmarów.
 Kilka godzin później dziewczyny zbudziły się. Razem rozpaliłyśmy nowe ognisko i przyrządziłyśmy sobie jedzenie. Siedziałyśmy dookoła ognia zajadając śniadanie. Potem Augustine zaproponowała, abyśmy zaśpiewały coś wesołego. Zaczęłyśmy z uśmiechem na ustach nucić elfickie piosenki.
 Dni mijały nam szybko, choć dość rutynowo. Zlewały się ze sobą, więc nie wiem kiedy upłynął nam czas swobody i nadszedł koniec wycieczki, musiałyśmy wracać.
 Z kiepskim humorem znów przemierzałyśmy Greki.
 Gdy w końcu dotarłyśmy na skraj lasu obrastającego naszą krainę dobiegł nas swąd palonego drewna. Nie bacząc na koleżanki puściłam się sprintem w stronę wioski. Dobiegłam do ostatniej linii drzew i padłam na kolana zanosząc się szlochem. Wszystkie domy oprócz pałacu Mandragory stały w płomieniach. Zaniosłam się płaczem mimo, że bardzo tego nie chciałam. Demeter i Augustine pogrążone w rozmowie dotarły do mnie i gdy tylko spojrzały na ten przerażający widok i zbladły. Demeter zawsze była szczególnie wrażliwa. Teraz osunęła sie na ziemię i ukryła twarz w dłoniach. Z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Augustine poklepała ja przyjacielsko i pocieszająco po ramieniu, choć sama ledwo trzymała się w ryzach. Widać było, że ma ochotę zrzucić z siebie ten ciężar i po prostu się rozpłakać. Momentalnie ogień znikł. Wzdrygnęłam się, ale dobrze wiedziałam, co powinnam zrobić. Poszukać kości jakichkolwiek elfów, żeby wiedzieć, czy ktoś zginął. Głośno wciągnęłam powietrze i podeszłam najpierw do ruin domku Demeter, lecz nie znalazłam tam nic. Kości elfów nie spalają się. Po kolei przeszukałam wszystkie domy, aż dotarłam do swojego. Ślina nie chciała mi się przecisnąć przez gardło, gdy wraz z nią przyjmowałam do wiadomości, że być może znajdę tam szczątki matki. Powoli weszłam do kwadratowego pomieszczenia, nachyliłam się i palcami rozgrzebałam prochy i popioły chcąc znaleźć choćby najmniejszą kosteczkę. Nic.
 Skoro to nie był zamach, ani masowe morderstwo, czy jego próba, to co? Dlaczego nigdy dotąd nie napadana przez istoty potrafiące posługiwać się ogniem elfia wioska nagle spłonęła? Coś musiało w tym tkwić. I dlaczego pałac królowej Mandragory nadal stoi niezmieniony? To zdecydowanie jakaś nieznana dotąd magia.
 Zdenerwowana lekko powróciłam do miejsca gdzie zostawiłam przyjaciółki, by powiedzieć, że musimy rozwiązać zagadkę tego tajemniczego spłonięcia.
 Gdy dotarłam do drzew ani Augustine, ani Demeter nie było. Leżała tam natomiast opaska Demy i zwinięta w rulon kartka, a raczej pergamin.
 Po ciebie też wrócimy. Nam nikt się nie wymyka. Wszyscy muszą zapłacić!
 Słowa nabazgrane kaligraficznym pismem na kolanie głosiły jasno. To nie było zwykłe porwanie, lecz tajemnicze zniknięcie. Nikomu jeszcze nie udało się bezgłośnie uprowadzić Augustine i właśnie to sprawiło, że dziewczyna jest tak twarda. Ktoś musiał użyć do tego diabelskiej magii. I ja, Angelina, musiałam się z tą osobą kiedyś zmierzyć i odebrać to, co moje. Przyjaciół, rodzinę, sąsiadów. Nie będę uciekać.
 Postanowiłam, że nie mogę tak po prostu czekać na magów. Zaczęłam myśleć o naszych sąsiadach, innych wioskach. Kto z nich pisał na pergaminie? Albowie, Serubowie, Katończycy, Aldomici, prawie wszyscy. Wobec kogo mieliśmy dług? Katończyków, Serubów i Anestozów. kto mógł znać tak skomplikowane techniki magiczne? Nie mam pojęcia... Może Serubowie... Zawsze byli skryci. Ale o Anestozach też prawie nic nie wiedzieliśmy. W końcu zamiast siedzieć bezczynnie postanowiłam sprawdzić obie te wioski. 
 Zagwizdałam przeciągle i Dorina, moja pegazica podleciała do mnie driftując między drzewami. Była piękną klaczą o karym umaszczeniu i nietoperzych, ogromnych skrzydłach.
 Dosiadłam jej i nie wznosząc się w powietrze popędziłam do galopu. Przemierzałyśmy las w czarującym spokoju i odprężającej ciszy, którą zagłuszały tylko trzaskające pod kopytami Doriny gałęzie. Klacz pędziła przed siebie ciesząc się szybkością i rześkim powietrzem smagającym ją lekko po nieużywanych skrzydłach.
 Obie wioski, które zamierzałam odwiedzić znajdowały się w dość bliskim sąsiedztwie. Nie miałam jeszcze żadnego planu, nie wiedziałam, co robić, ale sądziłam, że lepsze to, niż nic.
 Gdy w końcu dotarłam do pierwszej z wiosek, Anestozyjskiej. W drewnianych chatach nie paliły się światła, po wąskich uliczkach nikt nie przemykał, na wieży świątynnej tykanie zegara ucichło. Nie było tam ani jednej żywej duszy, natomiast co najmniej dziesięć martwych. A gdzie reszta? Wojna trwa i giną ludzie. muszę jak najszybciej dostać się do wioski Serubów. Zaniechałam wszelkich środków ostrożności, co było bardzo kiepskim posunięciem i pozwoliłam Dorinie wznieść sie w powietrze. Po kilku przepojonych świeżym powietrzem chwilach trzy ogniste smoki rozpoczęły pościg za moją klaczą. Lekko już zdyszana pegazica ledwo unikała ognistych pocisków, które wystrzeliwały z paszcz skrzydlatych stworów.
 Gdy już straciłam nadzieję na ratunek dostrzegłam już zamykające się wrota fortecy Serubów. To wewnątrz niej znajdowały się domy mieszkańców wioski, która była nietypowa. Zamknięta w pięciu ścianach, chroniona jednym wielkim dachem przypominała jeden wielki dom. Wydobyłam z Doriny ostatki sił i zdążyłyśmy schronić się w środku Serubii, nim wrota zatrzasnęły się.
 Popełniłam wiele błędów, ale ten był chyba najgorszy.
 Rozejrzałam się dookoła i przeraziłam nie na żarty. Cała forteca od środka płonęła. Jedyne skrzydlate elfy na całym świecie konały na schodach swoich już prawie doszczętnie spalonych domków. Główną aleją, ku mnie, kroczyły dostojnie dwa odziały wrogich wojsk. Nie miałam dokąd uciec. Dopiero teraz zrozumiałam, że to była pułapka. Specjalnie mnie tu zwabili. Teraz nie miałam dokąd uciec. Zeszłam z klaczy i trzymając ją za cugle wyprostowałam sie dumnie. Nie pokażę im, że czuję się poddana, czy zwyciężona, o nie! Jeszcze wygram...
 Najdostojniej ubrany wojak wyciągnął w moją stronę swoją laskę, a niebieskie światło, które znajdowało się na jej końcu wystrzeliło w moje serce. Poczułam, jak moje ciało robi się bezwaładne, a świadomość zanika.
**********

 Leżałam na czymś twardym, tylko pod głowa czułam miękką poduchę. Otworzyłam oczy i dostrzegłam słabe światło w dużej odległości. Obejrzałam się dookoła w rozległym pomieszczeniu przypominającym szpital polowy partyzantów, czy rebeliantów, znajdowało się dużo stołów i twardych blatów, na których leżały ranne, czasem nawet umierające elfy. Więc co ja tu robiłam? poczułam się trochę, jak w jakiejś książce kryminalnej.
 Wtedy poczułam okropny ból w okolicach klatki piersiowej. Byłam ubrana w długą suknię z wycięciem na brzuchu i plecach, która nie wiem jakim cudem znalazła sie na moim ciele. Przebierali mnie? Co jeszcze mogli zrobić gdy byłam nieprzytomna? Wolałam o tym nie myśleć.
 Chwilę później do mojej leżanki podeszła kobieta w tym samym mundurze, co napastnicy, których spotkałam w Serubii.
-Jestem Anafilee- przedstawiła się.- A ty?
-Gdzie jestem?- kompletnie zignorowałam jej pytanie. miałam tysiąc swoich.
- W szpitalu polowym, na obrzeżach lasu Ceryjskiego. Jak się nazywasz?- ponowiła pytanie.
-Angelina- odparłam.- Dlaczego znajdujemy się tak blisko ludzi?- spytałam zastanawiając sie nad tym głęboko.
- Ludzie dotarli do wioski Katończyków, dowiedzieli się o elfach i polują na nas. Spaliliśmy wszystkie wioski...
-Zabiliście Serubów!- wykrzyknęłam.
-Każdemu daliśmy prawo wyboru, odejść, albo spłonąć z dowodami naszego istnienia.- na te jej słowa pokręciłam głową ze smutkiem.- Wy odeszliście.
-Gdzie oni teraz są?- zapytałam, a w kąciku mojego oka zakręciła się łza.
 Nim Analilee odezwała się rozległ się wybuch i echo huku wraz z masą powietrza wstrząsnęło całym szpitalem.
-LUDZIE! LUDZIE!- rozległy się krzyki.
-Nie obronimy się, chowajcie się!- wrzasnęła do tych, co jeszcze mogli chodzić.
 Do szpitala wtargnęły umundurowane i uzbrojone w metal niewysokie osoby. Chciałam uciekać, ale nogi nie chciały mnie słuchać. Podbiegł do mnie jakiś człowiek, mężczyzna. Złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć w stronę z której nadbiegł. Dotarło do mnie, że jeśli mnie pojmają będę ich eksperymentem. Nie chcę tego!
 Obejrzałam się do tyłu i szybko chwyciłam sztylet. Napastnik odsunął sie, bo myślał, że to jego zamierzam zabić. Racjonalne myślenie zupełnie mnie opuściło i wbiłam chłodne ostrze w swoje serce. Osunęłam się na ziemię, a mężczyzna patrzył to na mnie, to na plamę krwi tworzącą sie wokół rany, jakby nie wierzył w to, co zrobiłam. Anafilee spojrzała na mnie podbiegła do człowieka stojącego nade mną i szybkim ruchem poderżnęła mu gardło. Sądziła, że to on mnie zabił.
-Ja.. sama, to ... zabiłam się...- wyjąkałam, a ona kiwnęła tylko głową.
 Zamknęłam oczy i życie uszło ze mnie całkowicie.

środa, 3 grudnia 2014

Zimowe inspiracje

Dzisiaj mam dla Was coś nowego. Porady na spędzenie chłodnych zimowych wieczorów.
Normalne jest, że nie każdy ma w domu kominek, więc nie mogę powiedzieć, abyście się przy nim ogrzali. Natomiast dobrym sposobem będzie ciepłe, rozgrzewające kakao, lub kawa, czy gorąca czekolada. Każdy z nas zapewne lubi też ciasteczka i pierniczki, nie ma nic lepszego niż przegryzanie ich do napoju. Smaczne są domowe wypieki, ale możemy też kupić coś słodkiego w supermarkecie. Gdy już mamy jedzenie i picie, czas na coś zajmującego czas.
Masz swoją pasję? Każdy ma. Rysowanie, pisanie, czytanie... Dobra książka potrafi wciągnąć. Mam dla Was kilka propozycji.

Gwiazd naszych wina, John Green
Tam, gdzie spadają Anioły, Dorota Terakowska
Skrzydła Laurel, Aprilynne Pike
Wieczni, Alma Katsu

Robótki ręczne, rysunki, opowiadanie, to wszystko może zastąpić książkę. Polecam szczególnie rysowanie, jest bardzo zajmujące i wciągające. Na dziś to wszystko, mam nadzieję, że Wam się spodobało to, co dla Was przygotowałam.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Opowieść o trzech braciach- HP

Zalazłam już szabloniarkę, dziękuję wszystkim, którzy się zainteresowali! :)

Trzej bracia

A może to jednak tak brzmiała ta historia?


Chęć przygody i nowych, emocjonujących wrażeń wypchnęła ich na drogę. Szli trzej, zawsze razem, bracia. Najstarszy, Amonius, średni, Caton i najmłodszy, Otton. Wszyscy uczeni i zwinni, wiedzieli, że nie usiedzą zbyt długo w jednym miejscu wiec wędrowali.
Przemierzali góry, doliny, jaskinie, lasy przeprawiali się przez jeziora i rzeki.  Pokonali smoka, ogromnego węża, walczyli z czarnoksiężnikiem, złym czarodziejem. Niestraszne im były żadne przeszkody. Z jednego miejsca do drugiego szli zawsze weseli. Gawędzili po drodze, czasem śpiewali.  Wszyscy mile witali ich w swoich progach, choć ci rzadko gdzieś się zatrzymywali. Chcieli za wszelką cenę zwiedzić jak najwięcej tego małego świata.
Przyszedł dzień, gdy dotarli do szerokiej, rwącej rzeki. Widok jej brzegów był niezbyt miły. Szczątki ciał zaczepione o ostre krawędzie kamieni, roztrzaskane o skały. Nie było żadnego przejścia. Każdy z trzech braci usiadł w osobnym miejscu i począł myśleć nad najlepszym wyjściem z sytuacji, w której się znaleźli. Po pewnym czasie jeden z nich, Otton, wyskoczył w górę wykrzykując Eureka. Podzielił się propozycją z rodziną i po kilku długich godzinach wspólnymi siłami zbudowano most.
Zanim jednak ktokolwiek na niego wkroczył drogę zagrodziła im Śmierć. Była to wysoka, stara postać kobiety bez twarzy.  Czaszkę zasłonioną miała szarym materiałem swojej sukni, a spod tego niby-kaptura wystawały jedynie długie białoszare włosy. W prawej dłoni Śmierć trzymała laskę z drzewa czarnego bzu, które rosło nieopodal.
-Gratuluję- odezwała się Śmierć melodyjnym, wysokim głosem.- udało wam się mnie oszukać.- Osłupiali bracia jedynie słuchali.- W nagrodę, możecie zażądać czego tylko chcecie- oznajmiła.
Chwilę trwało, zanim odezwał się odważnie pierwszy, najstarszy z braci.
-Chcę różdżkę, która zwyciężyłaby każdą inną- zażądał.
Śmierć uśmiechnęła się. Zerwała gałązkę z drzewa czarnego bzu i zrobiła z niej różdżkę. Podała ją Amoniusowi.
-Chcę kamień, który wróci do mnie osobę, która już odeszła- poprosił dość nieśmiało Caton.
Śmierć podniosła kamień, uformowała go i podała średniemu bratu.
-Oto kamień wskrzeszenia- powiedziała ironicznym tonem.- A ty, czego chcesz?- spytała najmłodszego.
Ten myślał chwilę dłuższą, a potem powiedział:
-Proszę o pelerynę niewidkę- rzekł Otton.
Zniesmaczona Śmierć oderwała kawałek swojej sukni i podała mu, po czym zniknęła.
Bracia rozeszli się w różne strony zadowoleni ze swoich darów. Ale Śmierć nie próżnowała.
Amonius chwalił się swoją różdżką. Zabili go w nocy i tak zadowolona Śmierć zabrała pierwszego brata. Caton użył kamienia i przywołał ukochaną. Lecz ta była jedynie duchem nieszczęśliwym i drugi brat odszedł ze Śmiercią z powodu tęsknoty. Tymczasem Otton chował się pod swoją peleryną. Wychował dzieci. Syna i córkę miał z Evelyn, swoją żoną. Dożył szczęśliwej starości i wnuków. Któregoś dnia przekazał bezcenny dar od Śmierci swojemu wnukowi i wyszedł na podwórze gotów spotkać się ze Śmiercią. Ta wreszcie go zabrała, ale wiedziała, że zmierzyli się, jak równy z równym.

Szabloniarze drodzy!

Poszukuję osoby, która wykonałaby mi szablon na tę stronkę. Więcej informacji podam, gdy ktoś się zgłosi. Jeśli któryś z czytelników zna dobrego, godnego polecenia szabloniarza, to błagam, podajcie namiary, czy coś! Liczę na waszą niemałą pomoc.

sobota, 29 listopada 2014

Zapraszam fanów Igrzysk śmierci! Prolog

Wiem, że jedno już zaczęłam, ale przyszedł mi do głowy zupełnie inny pomysł. Nie będę usuwać wcześniejszego. Niech będzie taką niedokończoną historią. Kto chce, niech dopisze swoje zakończenie. Zapraszam do wysyłania swoich pomysłów na mojego maila. Wszystkie zamieszczę na stronce. Tymczasem zapraszam do czytania i komentowania.


 Z wielkim zainteresowaniem patrzę w telewizor. Katniss dzielnie walczy same ze sobą. Wypuści, czy nie wypuści tę strzałę? Niech strzela. Strzeliła. Cato z wrzaskiem łapie się za rękę, a Peeta popycha go w dół. Wielkie zmutowane stwory rozszarpują zawodowca. Potwory nasyciwszy się uciekają. Trybuci z dwunastki schodzą z rogu obfitości.
-Strzelaj Katniss- mówi Peeta, ale ognista dziewczyna ma inne plany, nie opuści swojego ukochanego. Wyjmuje jagody i podaje chłopakowi.- Razem?
-Razem?- odpowiada. 
 Biorą owoce do buzi. Mija kilka sekund. Obydwoje padają na ziemię bez życia. Kapitol nie pozwolił sobie na odejście od zasad. Jeden zwycięzca, lub żaden. Wyobrażam sobie, jak cała dwunastka przerażona zanosi się płaczem. Jak musi się czuć matka Katniss lub jej siostra. Nasi trybuci już dawno nie żyją. Nie znałam ich, nie płakałam nad nimi. Ich rodzice już nei oglądają igrzysk, nikt nie wie, co teraz robią. 
 W jedynce rzadko płacze się po stracie trybutów. Tu są sami zawodowcy. Ja też nim jestem. Nie znałam Marvela, nie znałam Glimmer, za rok może to ja będę tam na arenie. Może za rok też nikt nie będzie płakał, gdy moje serce stanie, pozbawione życia przez innego trybuta. Kogo to obchodzi? To zbyt daleka przyszłość. Jesteśmy pupilkami Kapitolu. Naszym zadaniem jest jedynie walczyć i wygrać lub dostarczyć rozrywki. Nikogo nie obchodzi, jak się z tym czujemy.
 Caesar dodał swoje trzy grosze o tej nieprzewidzianej stracie i wyłączyłam telewizor. Mam szesnaście lat. Moje życie powinno kręcić się wokół szkoły, chłopaków i przyjaciółek, a nie wokół treningów, zabijania i przetrwania. Powinnam teraz odrabiać lekcje, lub plotkować z przyjaciółkami, a tymczasem spieszę się na trening, na którym nauczę się kolejnego sposobu na zabicie przeciwnika.
 Moi rodzice nie żyją. Matka zginęła w igrzyskach, a ojciec dwa lata po niej, po swoich wygranych dożynach. Podobno moja rodzicielka, była jeszcze nastolatką, gdy przyszłam na świat i rok po moim narodzeniu została wybrana, a nie wylosowana do Igrzysk. Ojciec zrozpaczony po jej śmierci długo nie mógł się pozbierać, aż w końcu zgłosił się do swoich ostatnich (miał 18 lat) Igrzysk i chcąc pomścić ukochaną, zabił każdego. Ale to tylko plotki. Zapewne tak w ogóle nie było.
 Wychowuje mnie... siostra? Nie, nie mam rodzeństwa biologicznego. To moja przyjaciółka. Jest już pełnoletnia, więc wzięła mnie pod swoje skrzydła. Czy to fajne? Nie, na pewno nie. Nie czujesz się dobrze, gdy osoba, z którą się wygłupiasz chwilę potem wydaje ci polecenia, których musisz posłuchać. Anetta jest trenerką w Akademii Walk. Nazywamy to Zawodówką, bo szkolą tam zawodowców. Zawodowych zabójców. Chodzę tam codziennie i wszyscy mnie chwalą. Mówią: Jesteś prawdziwą Zwyciężczynią, zgłoś się!. A gdy potem się nie zgłaszam patrzą na mnie krzywo i znów zachęcają. Myślę sobie wtedy, że są chorzy. Zachęcają niewinne osoby do zabijania, do pozbawiania życia innych osób, które tak naprawdę nic nie zrobiły, nie zawiniły.
 Chciałabym żyć w dwunastce. Tam traktuje się trybutów tak jak się powinno traktować niewinnych straceńców, którzy zmuszeni są do postawienia się pod stryczkiem będącym rozrywką dla arystokratycznych snobów. Chciałabym tam żyć, bo wtedy poznałabym Katniss, wtedy może uwierzyłabym, że właśnie przez tą rozrywkę możemy coś zmienić, tak jak ona próbowała. Snow jest nieugięty. Tłumi bunt w zarodku. Nawet ja zauważyłam, że Katniss była urodzoną buntowniczką, rebeliantką. Za odrobinę odmienności i chęci wolności i zmiany zabili ją. Może więc dobrze, że żyję w jedynce. Nie wierzą w moją zdolność do wzniecenia kolejnego buntu. Może wiedzą o mnie więcej niż ja sama, a może nasze zawodowstwo zalepiło im oczy. Może nie chcą myśleć, że dystrykt im najbliższy może się okazać najbardziej zabójczym? Ale przecież tak nas wychowali, tak nas wychowują. Na bezduszne bestie sięgające po swoje. Nie dopuszczają do siebie, że jesteśmy trochę mądrzejsi niż im się wydaje, nie widzą, że my wiemy, że nie giniemy dla słusznej sprawy, lecz dla ich uciechy, że jesteśmy ich niewolnikami. Oni już tego nie dostrzegają. Mają o nas wyrobione sztywne zdanie i nie dopuszczają innych opcji. to może ich zgubić. 
 Nie będę im służyć! Może to nie Katniss, lecz ja jestem Kosogłosem, a może jeszcze trochę na niego poczekamy? Nie będę żyć samymi pytaniami, bo gdzie one są, są i odpowiedzi!

piątek, 21 listopada 2014

Rozdział II



Eileen dosiadała swojej klaczy jak zawodowa amazonka. Czuła się na niej swobodnie i wprost fruwała nad przeszkodami, które tworzyły dla nich powalone konary, wąskie rzeczki, czy płoty.
Krętą ścieżką jechali galopem w stronę wodospadu. Eileen zawsze kilka metrów przed nim. Czuł się z tym dobrze, choć wolałby widzieć jej twarz. Zawsze uwielbiał wpatrywać się w jej oczy i szukać w nich tego, czego nigdy jeszcze nie znalazł, miłości.
Dotarli nad wodospad, a Eileen jak za każdym razem zachwyciła się widokiem spadających w dół kaskad wody pieniących się w miejscu styku. Chłopak odetchnął świeżym powietrzem. Potrzebował takich przejażdżek, aby oderwać się od rzeczywistości. Były wspaniałe, nawet, jeśli trwały zaledwie parę minut.
-Wyjedźmy- odezwała się nieoczekiwanie Eileen.- Weźmy konie i ruszmy zwiedzać świat!-zawołała wyrzucając w górę ręce.- Jest jeszcze tyle do zobaczenia, po co mamy tu siedzieć i gnić?- spytała.
Zsiadła z konia, zdjęła buty i skarpetki, podwinęła nogawki i usiadła na brzegu rzeki mocząc nogi w jej krystalicznej wodzie. Damen poszedł w jej ślady. Dziewczyna przykryła jego rękę swoją dłonią. Poczuł ciepło rozchodzące się po całym jego ciele.
-Nie musimy się tu marnować- powiedziała patrząc mu w oczy. Dostrzegł w nich jedynie mocną przyjaźń.
Nie wiedział dlaczego, może pod wpływem impulsu, jaki dawał mu jej dotyk, ale zgodził się uciec z Haven Of Peace. Obiecali sobie, że gdy przyjadą do domów po kryjomu spakują się, a w nocy wezmą konie i odjadą. Pierwszym punktem miała być najbliższa wioska. Z opowiadań rodziców Eileen wiedziała, że jest ona oddalona o jakieś 80 km, więc przed następnym zmierzchem powinni tam być.
Damen wrócił do domu smutny. Nie wiedział, jaką okaże się decyzja, którą właśnie podjął. Mimo próśb dziewczyny, opowiedział o tym matce. Pani Peace nie zganiła go za chęć wyrwania się z miasta rodzinnego. Była kobietą znającą życie i wiedziała, że nastolatkowie muszą gonić za własnym szczęściem, ścigając się z wiatrem. Pomogła Damenowi spakować najpotrzebniejsze rzeczy i dała kilka wskazówek.
Chłopak wdzięczny za zrozumienie matki udał się do stajni skąd zabrał Avę i Dennemarę. Gdy dotarł na umówione miejsce w lesie szczęśliwa Eileen już tam była. Przytroczyła do siodła bułanki swoje dwie torby i śpiwór i z plecakiem na ramionach wsiadła na klacz. Wcześniej przymocowała do siodła kantar, uwiąz i worek owsa. Jej koń parsknął przyjaźnie na powitanie.
Damen przytroczył do siodła swoje bagaże i wspiął się na grzbiet Dennemary. Dziewczyna pokazała mu mapę i ruszyli.
Noc była ciemna i chłodna. Otuleni ciepłymi kurtkami prowadzili konie do zaznaczonego na mapie miejsca, w którym Eileen specjalnie zostawiła rozbity namiot. Zrobiła to jeszcze przed przygotowaniami do wyjazdu.
Gdy tam wreszcie dotarli, dziewczyna przywiązała konie, a Damen rozłożył we wnętrzu namiotu śpiwory. Położyli się spać.
W Rezydencji Prezydenckiej panował chaos. Było już dawno po północy, a córki prezydenta nigdzie nie było widać. Jego żona zamknęła się w pokoju i płakała w poduszkę. Nie chciała jeść, ani pić. Zniesmaczony pan Spy przypomina sobie poranną kłótnie, a raczej monolog dziewczyny. Gdzie też może być teraz jejgo córka?
Tymczasem Eileen przewraca się na drugą stronę w śpiworze. Nie mając o tym pojęcia przytula się do Damena i wreszcie spokojnie śpi.
O poranku pierwszy budzi się chłopak. Karmi konie i sprawdza godzinę. Zostało im dużo czasu, jest dopiero świt. Chce wrócić do namiotu, do dziewczyny, ale ta właśnie wychodzi przeciągając się błogo. Jedzą małe śniadanie. Przeglądają cały sprzęt.
Mają trzy latarki, apteczkę z bandażami i jodyną, sporo płatków śniadaniowych, trochę bułek, trzy duże butelki wody, strzelbę pana prezydenta i naboje do niej, dwa koce, linę i trochę ciuchów na zmianę.
Chwilę później ruszają. Kierują się już w stronę wioski, a raczej miasteczka. Po drodze Eileen ustrzela dwa zające. Sprzedadzą je na targu.
W tym samym czasie w Haven of Peace wybucha druga bomba, zniknęły dwa konie, ich rząd i strzelba. Oprócz Eileen w mieście nie pokazuje się już także Damen Peace, ale jego matka wcale nie jest zdziwiona. Pani prezydentowa udaje się do niej niezwłocznie.
-O, pani Prezydentowa, chciałaby pani coś kupić?- pani Peace zwraca się do niej z szacunkiem, gdy tylko ją dostrzega.
-Nie, nie- kręci głową pani Spy.- Chodzi, o moją córkę…
-Ach, Eileen? Przychodziła tu często, dużo rozmawiałyśmy, bardzo miła dziewczyna…
-Ona zniknęła!- krzyczy pani Spy.
-Uciekła?- sugeruje pani Peace zastanawiając się nad czymś.- Może potrzebuje trochę swobody, odpoczynku, wolności?
-Ona zabrała strzelbę mojego męża, proszę panią, już sama nie wiem co o tym myśleć…- pani Spy rozpłakała się.
Matka Damena poklepała ją po plecach i podała gruszkę. Prezydentowa pokręciła głową, wstała i odeszła.
Zastanawiała się gdzie może być Eileen, gdy ta jechała na Avie w stronę Hungercity. Obok niej na Dennemarze siedział Damen. Rozprawiali sobie wesoło o przyszłości nie licząc się ze zdaniem innych.