niedziela, 22 lutego 2015

Annie Nigela- Pierwsza akcja

 Jestem w MI6.
 Mój Boże! Jestem agentką!
 A co mi pomogło? To, że wcześniej byłam kryminalistką. Ha! To tak nie realistyczne, że aż jestem gotowa w to uwierzyć!

-Annie! Pośpieszże się!- zawołała Amanda pukając energicznie w drzwi od łazienki, w której aktualnie się znajdowałam.
 Szybko przemyłam twarz, wtarłam krem w skórę dłoni i nóg, naciągnęłam szare, dresowe spodnie oraz luźną wściekle pomarańczową bluzkę, splotłam włosy w warkocza i założyłam czapkę z napisem KaeN na daszku. Umyłam zęby, zrobiłam lekki makijaż i wyszłam. Amanda wyminęła mnie z miną nie zwiastującą niczego dobrego. Zostało nam piętnaście minut do rozpoczęcia pracy, a ona nie była jeszcze przygotowana. Spóźnimy się. Znowu.
 Od tygodnia, dzień w dzień, albo się spóźniałyśmy, albo ledwo wyrabiałyśmy w czasie.
-Teraz to ty sie pośpiesz!- krzyknęłam ubierając buty.
 Na szczęście Am była szybka. Chwilę później biegłyśmy do samochodu.
 7.54
 7.55
 7.56
 7.57
-Dwie minuty... Jedna..- odliczałam.
 Podjechałyśmy na parking. Ósma wybiła, gdy otworzyłam drzwi od swojego gabinetu.
 Na krześle za biurkiem siedział Will. Patrzył na zegarek w skupieniu. Potem podniósł wzrok na mnie i uśmiechnął się szeroko. Idealnie- przekazał mi na migi. Nie mogłam powstrzymać sie od uśmiechu.
 Chwilę później do gabinetu weszła Am z wysoką brunetką, jej przełożoną, Amy Swertenco.
-Jest sprawa dla was- wskazała palcem mnie i Willa.- Nic bardzo poważnego, ale poproszono nas by to sprawdzić. Banda młodocianych dilerów.
 Uśmiechnęłam się szeroko. Wreszcie coś ciekawego, a nie tylko siedzenie w biurze i migowe rozmowy, lub pisanie dokumentów. Spojrzałam na Willa, a potem odwróciłam sie do Amy.
-To kiedy zaczynamy?
-Dzisiaj- powiedziała ona. Zatkało mnie lekko.- Tu masz akta. Lekcje zaczynają sie o dziewiątej. Lepiej zdąż to przeczytać- powiedziała i wyszła.
 Amanda otworzyła jej drzwi, a potem za nią zamknęła.
-Zawiozę was- oznajmiła.
-O nie!- zaprotestowałam od razu.- Nie zgadzam się. Ja prowadzę.
 Amanda westchnęła i wyszła zostawiając mi kluczyki od fury, która przez ostatnie lata stała w garażu w podziemiach MI6.
 Zajęłam się czytaniem.

Ginerwa Mighnight
16 lat
sierota, mieszka w rodzinnym domu dziecka Dudleyów
krótkie niebieskie włosy, fioletowe włosy
należy do gangu Geesy od około dwóch lat
jeździ czerwonym volvo V40 w kombi
jej chłopak:
Thomas Dudley 
17 lat
syn Marii i Damona, prowadzących rodzinny dom dziecka
długie brązowe włosy, czarne oczy
założyciel gangu Geesy dwa lata temu
jeździ srebrnym woldzwagenem bora
Denise Abernathy
15 lat
sierota z rodzinnego domu Dudleyów
krótkie różowo-fioletowe włosy, niebieskie oczy
w gangu od roku
jeszcze nie prowadzi, jeździ ze swoim chłopakiem:
Tobias Jonathan Silvermoon
18 lat
ojciec w więzieniu, mieszka z bratem
średniej długości włosy w kolorze ciemny blond, zielone oczy
w gangu od początku, jeden z ważniejszych dilerów
jeździ czerwonym mercedesem CLS kupionym najprawdopodobniej za pieniądze pozyskane z kradzieży

Wszyscy uczęszczają do prywatnej szkoły dla trudnej młodzieży.

Gang prawdopodobnie ma siedzibę w niezamieszkanym mieszkaniu, które Tobias odziedziczył po zmarłej tragicznie matce. Jedyni znani członkowie wymienieni wyżej. Thomas jest szefem, Tobias zastępcą, dziewczyny to dobre dilerki, nie udzielają sie w administracji, jeśli można to tak nazwać. Zarejestrowano,że Ginerwa jest dość rozwiązła. Resztę musicie odkryć sami.

Waszym zadaniem jest zdobyć dowody w postaci na przykład zdjęć, lub nagrań. W następnej kolejności możecie zaprowadzić ich do naszej siedziby, lub na policję, w celu wpakowania przestępców do paki.

-Język literacki, nie ma co- mruknęłam po przeczytaniu na głos całego tekstu.
 Will uśmiechnął się i rzucił mi kluczyki. Czas jechać.
 Zeszliśmy do garażu. Znalazłam auto. Wsiedliśmy do wyglądającego jak nowy Astona Martina DBS w kolorze czarnym. Wiedziałam, że nasz kolega z technologicznego go ulepszał, więc dla własnego bezpieczeństwa zostawiłam w spokoju wszystkie guziki. Na tylnym siedzeniu leżała kartka z zapisaną naszą historią, którą mieliśmy przedstawić dyrektorce, nauczycielom i wszystkim, kto zapyta o naszą przeszłość. Amy dodała też, że nas tam oczekują i wiedzą, że przyjedziemy.
 Przed wysokim i dość nowym w porównaniu z okolicą, budynkiem szkoły znajdował się duży parking. Na razie było na nim mało samochodów.Wypatrzyłam już czerwonego mercedesa Tobiasa zaparkowanego na samym początku parkingu. Za nim  były trzy miejsca wolne. Dwa dla Ginerwy i Thomasa, jedno w sam raz dla mnie.
 Wjechałam na parking o 8.45 i zaparkowałam na wypatrzonym miejscu. Tobias i przyklejona do niego Denise od razu się zainteresowali. Wysiedli ze swojego mercedesa, gdy my opuściliśmy mojego Astona.
-Nowi?- spytała Denise wpatrując się w Willa. Tobias stał za nią obejmując ją w pasie. Przyglądał się uważnie mojemu samochodowi.
-Tak, nowi- skinęłam głową.-Jestem Natalie Kinghtley, a to Will Heronalde- powiedziałam. Will objął mnie jedną ręką.
 Nasza historia była dość tragiczna. Dwie sieroty z zupełnie innych rodzin, cudem wymknęliśmy się śmierci podczas katastrofy lotniczej. Przygarnęli nas jacyś bogacze. Jesteśmy parą. Nikt w domu nie zwraca na nas uwagi, więc po prostu rozrabiamy. Wysłali nas tu po tym,jak odebrali nas z aresztu.
-Miło poznać, ja jestem Denise Abernathy- powiedziała wyciągając do mnie rękę. Uścisnęłam ją.
-A ja Tobias Silvermoon- chłopak przywitał się z Willem podobnym gestem.
 Chwilę później, gdy Denise opowiadała nam o durnych zasadach tej szkoły, na parking zajechały dwa wozy. Volvo i Woldzwagen. Ginerwa i Thomas. Denise przedstawiła nas sobie. Cały czas jej głos tryskał radością, jak ona sama.
-Mów mi Ginny- powiedziała Ginerwa. Thomas się nie odzywał. Gdy weszliśmy razem do szkoły uczniowie usuwali nam się z drogi na korytarzach,- Jesteśmy tu tak zwaną elitą- oznajmiła Ginny z uśmiechem.
 Dowiedziałam się w sekretariacie, że wszyscy jesteśmy w jednej klasie, więc razem z ekipą poszliśmy pod klasę. Denise i Ginny cały czas paplały. Ja wtrącałam od czasu do czasu swoje trzy grosze, Tobias szeptał na boku z Thomasem.
-Wiesz, przyzwyczaiłam sie, ze Thom mało mówi, ale Will w ogóle się nie odzywa- stwierdziła po chwili Ginerwa patrząc na Willa spod rzęs.
-Bo nie może- odparłam rozglądając sie po korytarzu. Gdy spojrzałam na nią dodałam- Jest niemy. Nie mówi- wytłumaczyłam.
 Chwilę zajęło nim dziewczyny doszły do siebie. Chyba straciły tobą zainteresowanie- przekazałam Willowi na migi. Całe szczęście- odparł on. Uśmiechnęłam się.
 Dzwonek zadzwonił równo o dziewiątej. Wszyscy ustawili sie w dwa równe rzędy. Wszyscy oprócz mnie, Willa, Denise, Ginerwy, Tobiasa i Thoma. My nadal siedzieliśmy na parapecie naprzeciwko drzwi do klasy. Chwilę później pod gabinet podeszła młoda nauczycielka o miłej twarzy.
-Nie daj się zwieść pozorom- szepnął do mnie Thom i ustawił się na końcu kolejki. Wszyscy zrobiliśmy to samo. Nauczycielka wpuściła nas do klasy. Zatrzymała mnie i Willa przy swoim biurku. Spojrzałam na szesnaście ławek ustawionych w czterech rzędach. Ekipa zajęła dwie ostatnie. Tę w rzędzie pod ścianą i dwa rzędy dalej, tak, że pomiędzy została jedna wolna ławka. Ginny dała mi znak, że zajęli ją dla nas.
 Zerknęłam na nauczycielkę. Ta uciszyła klasę, a potem skierowała uwagę na nas.
-Witajcie w Prywatnej Szkole dla Trudnej Młodzieży- oznajmiła. Jakże subtelna nazwa.- mam nadzieję, żę zapoznaliście się z regułami i nie trzeba was będzie karać. Zajmijcie miejsca- oznajmiła.
-Dzięki za miłe powitanie- szepnęłam pod nosem kierując się na koniec klasy do ławki, którą zajęła nam Ginny.
-Klasa, powitajcie Natalię i Willa- oznajmiła nauczycielka i wróciła do przeglądania dziennika. Sprawdziła obecność i zaczęła lekcję.

środa, 18 lutego 2015

Niewinność Amy zaburzona

 Płakałam cały czas. Łzy leciały mi z oczu i spływały szybko po policzkach, jakby nigdy nie miały zamiaru przestać. Amy... c-co ona takiego zrobiła? Może ta osoba, która do mnie napisała i nie wiadomo skąd znała moje pełne imię, może ona miała rację? Czy powinnam się w to pakować? 
 Nie! Stop! Nie takich wywodów mi teraz potrzeba. Muszę...
-Wieź się w garść, Naomi. Wszyscy cię potrzebujemy! Sama tej chemii nie wkuję- zaznaczyła wyraźnie żartobliwie ostatnie zdanie. Starała się jak najbardziej poprawić mi humor. Miała rację, potrzebują mnie.
-Oj, weź, dobrze ci idzie- uśmiechnęłam sie do niej przez łzy. - Ale masz rację, jestem chyba bardzo potrzebna, jeśli uciekają się do morderstwa, by mnie wyeliminować- wzięłam głęboki wdech.- Wobec tego, nie dajmy się!- zawyrokowałam już z większym entuzjazmem. Pansy szczęśliwa, że wreszcie się pozbierałam, uśmiechnęła sie i wstała.
 Ja także szybko zeskoczyłam z łóżka. Nasze dormitorium było nie duże bo tylko dwuosobowe. Usiadłam na środku, na dywanie, a Pansy po chwili dosiadła się. Podała mi coś. To byłą tamta paczka, którą zostawiłam, gdy pobiegłam za Snapem i Dumbledorem.
 Pełna mieszanych uczuć skupiających sie wokół zagadnienia, otworzyć, czy nie?, pociągnęłam za sznurek, którym paczka była przewiązana. W tym momencie zupełnie nieoczekiwanie do pokoju wpadła cała nasza paczka. Fred, George, Ginny, Harry, Luna, Neville i Zabini. 
-Jak do cholery złamaliście czar dotyczący płci?!- wrzasnęłam patrząc to na Freda, to na Georga. Byłam pewna, że to ich robota. Nie żebym miała coś do ich obecności, ale to jednak łamanie reguł.
-Tajemnica...- zaczął Fred.
-...zawodowa!- dokończył z uśmiechem George.
-Dumbledore złamał czar, a raczej go zdjął- Harry zniszczył całą magię tajemnicy bliźniaków. Pokręciłam głową.
-Co to?- spytała Luna patrząc na paczkę, którą trzymałam nadal w rękach.
 Usiedliśmy w dość ciasnym kółku.
-Anonimowa paczka. Była dołączona do tego listu- spojrzałam znacząco na Zabiniego.
-Jakiego?- spytał od razu Fred. Bez słowa podałam mu kartkę. Obiegła ona wszystkich zebranych i w końcu wróciła do mnie. Wreszcie mogłam otworzyć paczkę.
 Wysypało się z niej trochę gratów i jakaś książka. George od razu jęknął.
-Kolejna książka?
 Otworzyłam ją delikatnie. Stronice były pożółkłe, a okładka nadpalona, a mimo to mocna.
-Mugoloznawstwo Tom IV. Chemia i alchemia. Najwięksi wrogowie magii- przeczytałam czując jak w gardle rośnie mi coraz większa gula.- Widziałam taką książkę w dziale Ksiąg Zakazanych.
 Wszyscy wstrzymali oddech. Przejrzałam powoli resztę rzeczy. Jakieś składniki, już ususzone, przygotowane do użycia. Kilka kartek zapisanych w obcym języku. Jakieś fiolki i próbówki. Papierowy rulonika, a na nim słowa.
-Dobrze wykorzystaj ten prezent- przeczytał powoli Neville.- Jak myślicie, o co chodzi?
 Nikt nic nie powiedział. Przez chwilę trwała zupełna cisza.
-Może otworzysz list od Amy?- spytała nieśmiało Luna. Podała mi kopertę.
 Spojrzałam na nią i łzy na nowo napłynęły mi do oczu. Szybko je powstrzymałam i jednym szybkim ruchem rozdarłam krawędź koperty. Wyjęłam śliczną błękitną papeterię i zaczęłam czytać.

Ukochana Naomi!
 Słusznie można orzec, że nie byłam najlepszą przyjaciółką dla czarodziejki!
 Teraz nie zostało mi wiele czasu.
 Rozumiem Alchemię.
 Znajdą mnie wszędzie, bo nie jest im to na rękę.
 ELITA
 Żadne zło nie jest od niej straszniejsze!
 Stowarzyszenie Śmierciożerców, którzy chcą opanować także alchemię!
 I pamiętaj! Pragnienie władania światem nie umarło wraz z Voldemortem!
 Eee.. i tak zginę, więc możesz mnie pomścić!

Na zawsze Twoja
Amy

PS. Powiedz Harremu, że mimo,że Voldemort nie żyje, a jego horkruksy straciły swą moc, to nadal trzeba je zniszczyć. Powiem więcej. Oni je gromadzą! Przeszkodźcie im koniecznie! Chcą waszej śmierci. Nie skończcie jak ja!

 Zamarłam. Oddałam list Fredowi, a ten przeczytał go na głos.
-To szyfr- zauważyła od razu Pansy.- S-T-R-Z-E-Ż-S-I-E. Strzeż się.
 George uśmiechnął się do niej z uznaniem. Fred spojrzał na mnie z troską i przygarnął ramieniem do siebie. Z chęcią się do niego przytuliłam. Poczułam sie bezpieczniejsza. Nie wiedziałam, co myśleć o tym wszystkim.
-Ona wiedziała...- wyjąkałam.- Wiedziała, że umrze...
-Znała Alchemię- dodał Harry.
 Wszyscy na chwilę zamilkliśmy. Amy Swertenco nie była tak niewinna jak sądziłam. Rozejrzałam sie po zebranych. Pansy siedziała przytulona do George'a. Luna siedziała sztywno po turecku, trzymając się kurczowo ręki Neville'a. Harry wpatrywał się w rozłożone na dywanie prezenciki on Anonima. Ginny i Zabini także siedzieli przytuleni. Westchnęłam, a Fred mocniej przyciągnął mnie do siebie.
-Co teraz zrobimy?- spytałam.
  Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Pansy poruszyła się niespokojnie i zaczęła wpatrywać w książkę Zakazaną w Hogwarcie.
-Chyba nauczymy się chemii- wszyscy zgodnie jęknęliśmy na te słowa.

wtorek, 17 lutego 2015

Ignacy, Syn Swiatłości

 Z fascynacją patrzyłem jak moje ręce zaczynają błyszczeć. Pojawiły się na nich przepiękne tatuaże wyglądające jak białe łodygi róż pnące się po moich ramionach. Lśniły one nieznanym mi światłem, ale wiedziałem skąd ono pochodzi. Od Boga. To była moja pierwsza przemiana. Nie wiedziałem tylko kim się stawałem. To mieli mi powiedzieć oni. Osoby stojące teraz wokół mnie w ciasnym kręgu. Mieli grobowe miny i nieobecne spojrzenia.
 Gdy przemiana doszła końca, a moje ciało przeszło już najważniejsze zmiany zacząłem mimowolnie tracić przytomność. Tak już było. Tak działał mechanizm przemiany i mimo, że go nie rozumiałem, wiedziałem, że tak po prostu musi być.
 Gdy na powrót odzyskałem świadomość kilkanaście głów z pokerowymi wyrazami twarzy wpatrywało się we mnie uważnie. Obserwowali wszystkie zmiany i moce, które zdążyły się pojawić.
-Gratulację, Łowco- oznajmił jeden z nich. Był to najważniejszy w naszym klanie człowiek, Stefan Zamoyski. Był on wysoki, dobrze zbudowany, umięśniony i przystojny. To założyciel naszego klanu, mój pradziad.
 Gdy tylko dotarła do mnie istota jego słów miałem ochotę sie rozpłakać. Anioł, to nim chciałem być. Moja luba, Lilianna, ona uwielbiała Anioły i była jedną z tych buntowników w naszym klanie, którzy rzadko sie zdarzali i nienawidzili łowców. Lilianna była wróżką i przeszła przemianę kilka dni temu. Otwarcie mi tego nie powiedziała, ale wiedziałem, że nie zadziała na moją korzyść przemiana w Łowcę. Znałem kilka ważnych sekretów Lily. Dziewczyna przyjaźniła się z niektórymi diablicami i hybrydami. Często sabotowała wyprawy łowców, a ja jej pomagałem. Miło wspominałem tamto chwile. Jeśli pomyślę, że teraz mielibyśmy stać się wrogami... Nie!
 Nie okazując uczuć, jak przystało na porządnego mężczyznę czystej krwi Zamoyskiej, udałem się na podwórze. Reszta osób została w sali. Szybko znalazłem Liliannę. Moje oczy były już czerwonę od powstrzymywania płaczu. W końcu nie wytrzymałem i przytuliłem sie do niej pozwalając łzą spływać po moich policzkach.
-Co sie stało, mój drogi?- spytała Lily swoim słodkim głosem. Nie chciałem jej powiedzieć. Nie potrafiłbym tak po prostu jej zranić, ale musiała sie dowiedzieć.
-Łowca- wyszeptałem.- Jestem łowcą.
 Dziewczyna gwałtownie odepchnęła mnie od siebie. Spodziewałem sie tego. Teraz w jej oczach pojawiły sie łzy, nie zatrzymywała ich. Chciałem je otrzeć, ale nie zebrałem sie na odwagę, by w ogóle wyciągnąć rękę. Zacisnęła zęby. Była zła? Raczej smutna...
-Żegnaj...- wyjąkała i odbiegła.
 Przepełniony smutkiem wróciłem do domu. Nim jednak przekroczyłem próg, ogarnąłem wierzchnią część swojej duszy i założyłem niewidzialną maskę obojętności. Nie zwracałem uwagi na wszystkich tych ludzi, którzy cieszyli się z mojej przemiany. Pozostawała jeszcze jedna kwestia, krew. Czy jest Anioła, czy Demona?
 Podeszła do mnie matka z ojcem, uśmiechniętym od ucha do ucha. Tata rzucił mi sie dosłownie na szyję. On także był Łowcą. Matka natomiast ucałowała mnie w oba policzki. Była Anielicą, w prawdzie z domieszką krwi zmiennokształtnego, ale jednak. Podprowadziła mnie do do pradziadka, Łowcy z krwi i kości. Ten pobrał próbkę mojej krwi i włożył ją pod mikroskop skrzywił się lekko, gdy coś dojrzał, a potem dał nam po kolei wyniki do obejrzenia. Gdy je ujrzałem zrozumiałem jego grymas. Krew demona w moich żyłach. Nawet ja, chłopak sabotujący innych łowców, zostałem wychowany tak, by nie znosić demonó, a już na pewno nie tych w swojej krwi! 
 Nie dziwcie się więc, że matka uścisnęła mnie czule i że ojciec uronił łzę, ani, że nawet pradziad pozwolił sobie na smutek na twarzy. Czekała mnie bowiem próba lojalności rodzinie. Zostanę wysłany w świat, abym znalazł niewinnego demona, lub hybrydę i nie zabił, lecz przywlekł tu, na tortury...
 To chyba jednak trochę przekraczało moje umiejętności. Bądź co bądź chodziło, o dopiero co przemienioną istotę, która jeszcze nikogo nie zabiła, nawet nie skrzywdziła. Na moje szczęście lub nieszczęście, większość, znaczy prawie wszystkie, takie istoty, znajdowały się w Cadaverous School, szkole chroniącej nowo narodzonych Ciemnych. Wszystkie klany, choć nasz bez szczególnej radości, przystały na umowę zakazującą ataków na miejsca chronione prawem paktu. Należały do nich ośrodki pomocy nadnaturalym, szkoła trupów i kilka zamczysk, między innymi nasz.
 Pradziad ogłosił wynik testu i machinalnie umilkły śmiechy i radosne okrzyki. Zapanował smutek. Ja byłem jednak bardziej przerażony niż smutny. Mogłem tej wyprawy nie przeżyć. Wybiegłem na zewnątrz i wpadłem na Thomasa, mojego starszego kumpla, który wprowadzał mnie w świat Dzieci Światła i Mroku. Thomas Abel był Zmiennokształtnym. Było niewielu takich w naszym Klanie i dużo osób po prostu za nim przepadało. 
 Nie musiałem mu nic mówić, on już wiedział, pewnie wszyscy wiedzieli. Taka sytuacja zdarzyła się tylko dwa razy, a w zasadzie raz. Dwoje bliźniaków, obydwaj Łowcy z domieszką krwi Demona. Tylko jeden wrócił, a hybryda, którą ze sobą przyprowadził. Była to piękna, a za razem szalenie niebezpieczna istota. Mieszanka Demona, Wampira i Czarodzieja. Rzuciła sie na mnie. Miałem pięć lat.

 Następny dzień był dla mnie koszmarem. Od rana wytykanie palcami przez mieszkańców zamku, stres i nerwy. Każdy miał już swoją wersję na temat tego, co się wydarzy, a ja nawet poważnie o tym nie pomyślałem. Czy piętnastolatek poradzi sobie z tak trudnym zadaniem. Dotychczas tylko jeden tego dokonał i nawet nie wiemy, czy sam.
 Po śniadaniu, którego prawie w ogóle nie tknąłem, wyszedłem na dziedziniec. Tam czekała na mnie ponad połowa dworu i ukochany ogier, Kańtoch. Przy nim stali moi rodzice. Matka po raz ostatni zmierzwiła moje włosy koloru jasnej miedzi, a ojciec zamknął mnie w braterskim uścisku. Czułem, że oboje się martwili.
 Z gracją, czy też bez niej, nawet nie wiem kiedy, wskoczyłem na konia i szczędząc wszystkim dalszej przykrości, bez pożegnań, spiąłem konia, dodałem łydkę i odjechałem.
-Adrianie!- usłyszałem głos, którego nie pomyliłbym z żadnym innym. Byłem już w lesie. Co robiła tu ona?- Adrianie Ignacy Narkun-Zamoyski, zatrzymaj się!- tylko ona posługiwała się moim pełnym imieniem z takim wdziękiem. A przecież było ono śmieszne.
 Pociągnąłem za wodze i Kańtoch posłusznie zatrzymał się wpół kroku. Zza drzewa wyszła Selene Romanović.

wtorek, 10 lutego 2015

Rozdział IV- Córka Króla Siedmiogórogrodu

 Gdy szła leśną ścieżką wpatrując się w cienką linię czarnego proszku prowadzącą ją niczym nić Ariadny do celu, tym razem nie do wyjścia, lecz do wejścia. Czy żałowała swojej decyzji? Zmieniała co do niej zdanie co sekundę. Raz chciała iść, raz zawrócić. Nieustanna walka toczyła się w jej głowie. Natomiast w umyśle Damona krzyczało jedynie jedno słowo: STRACH!
 Młodzieniec szedł ze spuszczoną głową za Eileen. Wzięli konie, ale te odmówiły wejścia do dżungli znajdującej się za borem. Tak jak bór przebyli konno, tak przez mało dostępną dżunglę musieli iść o własnych nogach, bo wierzchowce stanowczo odmówiły wejścia w gąszcz drzew, krzewów i tajemnic. Konie popędziły z powrotem do wioski z wiadomościami przytroczonymi do siodeł. Zapasy i pomocne rzeczy znajdujące się w plecakach ciążyły na ramionach nastolatków.
 Właśnie, nastolatków. Dzieci szły na spotkanie czarownika. Zła, które... lepiej nie mówić. Śmierć spojrzała w oczy Eileen i Damona i stwierdziła:
-Ich wybieram. Wyzywam na pojedynek tę dwójkę. Dzieci przeciwko złu tego świata. Niech pokażą, że ludzie jeszcze coś znaczą.
 To, co wydarzyło się później nie sposób opisać. Oto mieszkańcy najspokojniejszego miejsca na świecie zostali zamieszani w największą aferę współczesnego im świata nawet o tym nie wiedząc. Jedynie dwa smutne i pełne trosk w sercach Anioły powłócząc nogami po ziemi sunęły w tym marnie wyglądającym pochodzie tuż za Eileen i Damonem.  Czy to one odegrają tu znaczącą rolę? Kto wie.

 W tym samym czasie, w Haven of Peace, w willi prezydenckiej ogłoszono alarm. Kod czerwony. Najwyższy stopień zagrożenia, czy raczej mobilizacji służb wojskowych, bo zagrożenia nie było tam żadnego. Młoda kobieta przechadzała się nerwowo strzykając kośćmi długich palców po dużym pokoju. Jej mąż siedział w kącie na fotelu i patrzał w podłogę. Obydwoje obwiniali siebie za tą tragedie. Zniknęła dwójka nastolatków.Ich córka, młoda Eileen, i jakiś wieśniak, syn przekupki, Damon.
 Całe miasto wrzało od plotek i tych zupełnie prawdziwych wieści, które chyba były jeszcze straszniejsze. Gdy pani Spy przechadzała się po mieście wypytując wszystkich których napotkała o swoją córę i jej towarzysza, widziała jak szepczą potem różne rzeczy. Historie przekazywane od ucha do ucha. Ustne opowieści. Czy zawierają jeszcze choć trochę prawdy?
 Prezydent podniósł głowę, gdy rozległ się wielki huk. Pani prezydentowa stanęła przestraszona wpół kroku. Kilkoro strażników przemknęło obok drzwi do pokoju. Dwójka z nich weszła do pokoju. Zawsze tak robiono, gdy działo się coś mało przewidywanego. Chronić prezydenta! To najważniejszy punkt Kodeksu Strażnika Białego Domu.
 Chwilę potem nietknięte ludzką ręką okna i drzwi tego pokoju zatrzasnęły się z trzaskiem. Niewidoczne dla ludzkiego oka ostrze przebiło najpierw jednego, a potem drugiego strażnika. Jedyna ochrona prezydenta i jego żony właśnie osunęła sie bez życia na ziemię.
 Prezydentowa krzyknęła z przerażenia.
 Za ciałami strażników pojawiła się nagle postać w czarnej pelerynie czyszcząca zakrwawione ostrze miecza. Jej długie białe włosy wystające spod dużego kaptura przesłaniającego twarz poruszały się niczym gnane przez wiatr, którego przecież tu nie było.
 Postać odłożyła miecz, a raczej schowała go do pochwy zawieszonej na pasie trzymającym się z pozoru luźno na biodrach postaci. Pod czarną peleryną dostrzec można było długą ciemno-bordową suknię. Spod jej trenu wystawały czarne męskie buty z grubymi podeszwami. gdy postać podniosła głowę oczy rozświetliły się dając wyobrażenie zawieszonych w pustce kryształów.
 Małżeństwo Spy nadal pozostawało w swoich pozycjach nie mogąc wykrztusić słowa. Wpatrywali sie oni w stojącą przed nimi osobę niczym w najstraszniejsze zjawisko na ziemi.
 Z wielkim westchnieniem postać zdjęła kaptur.
 Oddech zamarł pani Spy w piersi. Pan Spy westchnął.
 Twarz kobiety stojącej przed nimi była po prosty nadludzko piękna. Biło od niej klasyczną urodą i tym fantastycznym urokiem. Miała delikatne rysy, wydatne usta, nieduży nos, duże oczy okolone wachlarzem długich gęstych rzęs i przepiękne białe włosy.
 Spojrzała na Spyów i przez chwilę wydawała się nie oddychać.
-Gdzie jest Eileen, Córka Króla Siedmiogórogrodu?- spytała donośnym lecz miłym głosem.


 Zasapana Eileen dzielnie pięła się pod górkę zahaczając co rusz o kolczaste krzaki. Plecak ciągnął ją w dół, ale ona nie dawała się tej koszmarnej fizyce. Za nią Damon z ciężkim posapywaniem w tle, trzymając sie gałęzi nisko osadzonych na krępych konarach drzew wdrapywał sie na wzniesienie, które pojawiło przed nimi tak nagle, jak koniec dżungli. Sypki piach zmieszany z kamieniami osuwającymi si przy każdym kroku nie ułatwiał im zadania.
 Gdy w końcu udało im się dotrzeć na szczyt ukazał się kolejny las. Nie był on jednak duży. Miał kształt wąskiego, aczkolwiek długiego pasa. Za nim widniała przepaść.
 Gdy Eileen spojrzała w dół jej mózg zrobił fikołka w tył pomiędzy kośćmi czaszki. Szybko odeszła od krawędzi. Damon natomiast bacznie przyglądał się rwącej rzece obmywającej skały sto metrów w dół.  Jakby fascynowała go woda uderzająca miarowo o skały.
 Przepaść miała około trzech, czterech metrów szerokości i nie dało się jej przeskoczyć. Po lewej stronie Eileen zwisał przerwany niegdyś drewniano-sznurkowy most. 
 Nagle z lasku z dzikim rykiem wybiegły trzy bestie. Miały one żółtą sierść na całym ciele i bujną grzywę wokół pyska. Eileen i Damon po raz pierwszy widzieli lwy. Zwierzęta te poruszały się wolno i z gracją obserwując bacznie swe ofiary.
 Eilen cofnęła sie mimowolnie. Momentalnie wszystko zwolniło. Dziewczyna zrobiła krok. Kamienie obsunęły się. Tracąc podporę pod prawą nogą nastolatka straciła równowagę. Machając szaleńczo rękami wychyliła się poza krawędź urwiska. Ciężki plecak zrobił swoje. Dziewczyna zaczęła z krzykiem spadać w stronę wody.

piątek, 6 lutego 2015

007 i 008- Zaczniemy od...

-Straciła przytomność już po raz nie wiem który!- słyszałam jak ktoś krzyknął. To, chyba..tak, to z pewnością Bond. Otworzyłam oczy i mrugnęłam kilka razy. Znów byłam na tej samej sali. Nade mną znów pochylały się jakieś osoby. tym razem tylko dwie. Nie miałam nic wbitego w żyły. Spróbowałam rozpoznać twarze, ale przed moimi oczyma nadal były tylko jasne plamy. W końcu dostrzegłam niefrasobliwą minę Jamesa i pokerową twarz Stevie.
-Już się obudziła, widzisz?- powiedziała dziewczyna.
-Cześć- szepnęłam. Oni uśmiechnęli się.- Co za cholera znów zwaliła mnie z nóg?- spytałam.
-To- oznajmił James pokazując mi ptaka Origami z żółtego papieru.

Życie ulotne jak każda z chwil
Zabić cię może każdy fałszywy trik/by my





" Tylko płotki dają się tak wykiwać, złapać. O.R.I.G.A.M.I. czuwa!"
-Że co?- spytała Stevie, gdy rozłożyliśmy papierową zabawkę.
-To, co widać- powiedział James.
-Potrzebujemy nagrań z kamer parkingowych i niech ktoś zaniesie to do laboratorium kryminalistycznego, bo trzeba zdjąć odciski. I... niech ktoś jeszcze przyniesie mi kawy- oznajmiłam.
-Ja mogę pójść po nagrania- zaoferowała.- Wezmę ze sobą Kalego.
 Skinęłam głową.
-Ja pójdę po kawę- powiedział James i zniknął.
 Prychnęłam i włożyłam kartkę do foliowej torebki. Wcześniej była ona dotykana jedynie przez rękawiczki, o które oczywiście zadbałam, więc sądziłam, że łatwo będzie znaleźć osobę, która skleciła coś takiego.
 Laboratoria Kryminalistyczne mieściły się na sąsiedniej ulicy, w podziemiach biura Służb Specjalnych, które dość niedawno przywędrowały do nas z Ameryki. Świat się zmienia, Anglia też. CSI zagościło w państwie jej Królewskiej Mości chyba na stałe.
 Na dworze było mroźno i chłodne powietrze przenikało mnie do szpiku gdy rozglądając się po ulicy szłam do Laboratorium. Był to dość duży budynek nie większy jednak od naszej agencji. Dość szybko dotarłam do celu. Gdy weszłam do przedsionka budynku ciepłe powietrze uderzyło we mnie z całą mocą. W wejściu natknęłam się na Sarah Kinghtley , ekspertkę kryminalistyczną z Las Vegas pracującą w terenie na nocnej zmianie, to też zdziwiła mnie jej obecność tutaj.
-Sarah, miło cię widzieć- powiedziałam.
-Cześć Janette, cholerne nadgodziny- uśmiechnęła się i pomknęła w kierunku z którego przyszłam. Kącikiem oka dostrzegłam kiepsko zamaskowane wory pod jej niebieskimi oczyma.
 Weszłam do środka laboratorium. Oszklone ściany pozwalały na oglądanie pracy naukowców. Dostrzegłam Catherine Stokes w jej gabinecie. Zajrzałam tam. Na biurku przy którym siedziała znajdowało się wiele nieuporządkowanych książek. Kobieta czytała jedną z nich.
-Cześć- przywitałam się. Podniosła wzrok i spojrzała na mnie zza starych okularów.
-Cześć, Jan. Co cię do nas sprowadza?- spytała.
-Jest Greg?- odpowiedziałam pytaniem.
-Tak. Zdaje się, że właśnie ściga się z Marią o pierwszeństwo w identyfikowaniu dowodó z naszej sprawy.
 Uśmiechnęłam się wesoło. Ta dwójka była znana z takiego urozmaicania czasu jak na przykład zakłady w pracy.
-Nad czym pracujecie?- spytałam na odchodnym.
-Znaleźliśmy trzy zwłoki w trzech różnych miejscach. Każda z nich nie ma trzech palców u lewej ręki- powiedziała Catherine i wróciła do czytania.-Miały też one we krwi jad nie występującego tutaj pająka, o nazwie, której nie wymówię.
 Poszłam do laboratorium. Już z daleka zauważyłam Grega Hideltona i Marię Amony przy mikroskopach.
-Cześć!- przywitałam sie po raz kolejny. Greg natychmiast odskoczył od mikroskopu. Nie mam pewności, ale to raczej nie miało związku z moim przybyciem, bo wykrzyknął przy tym:
-Wygrałem!
 Mina Marii wyrażała w tym momencie wszystko. Mimo to wtrąciłam swoje trzy grosze.
-Ja tż się cieszę, że cię widzę, Greg.
-O, Janette, właśnie wygrałem zakład.
-Fascynujące. Nie da się nie zauważyć- w moim głosie nie dało się nie wyczuć sarkazmu, któym był przesiąknięty.
-Mogę coś dla ciebie zrobić?- spytał on. Kiwnęłam głową.
-Mam dla ciebie dowody, kartkę papieru, na której należy poszukać jakichkolwiek odcisków palców, czy śladów... Możesz to dla mnie zrobić?
-Jasne- skinął głową.- Przyjdź jutro, a będziesz miała do odbioru zidentyfikowanych podejrzanych- uśmiechnęliśmy się do siebie. Pożegnałam  się i wyszłam.
 Gdy wróciłam do biura James siedział uśmiechnięty przy trzech kubkach z kawą. Nie było jeszcze Stevie. Usiadłam przy stoliku i zakręciłam się na obrotowym krześle, był już prawie wieczór. Sięgnęłam po kawę i drewnianym patyczkiem sprawdziłam najpierw, czy nie jest przypadkiem zatruta. Zaczynałam mieć już na tym punkcie jakiegoś fioła. Co chwilę sprawdzałam wszystko, co brałam do ust. Po chwili pociągnęłam małego łyka kawy i rozkoszowałam się moim ulubionym smakiem kofeiny. Po kilku minutach zupełnej ciszy do gabinetu wpadła Stevie z głośnym okrzykiem:
-Mam!
 Wyłożyła na stolik kilka kaset. Dziwne, myślałam, że teraz ludzie używają płyt? Podłączyliśmy odpowiedni sprzęt i przez następną sporą ilość czasu sprawdzaliśmy nagrania.

 Mężczyzna w czarnych okularach siedział na białym fotelu, na poddaszy swojego biurowca, gdzie znajdowała się siedziba jednego z największych światowych gangów. Jego członkowie pochodzili z różnych stron świata i większość z nich była władzom znana. Jednym z najważniejszych powodów tego, że członkowie O.R.I.G.A.M.I. byli jeszcze na wolności, była dyskrecja i brak dowodów, ale proszę, jeden z lepszych, ale nie najważniejszych, ludzi- zabity. Milan Sunnyday był jednym z lepszych podwójnych agentów. Przekazywał radzie bardzo ważne informacje. Podwójnie bolała też zdrada Stevie, jego dziewczyny i pomocniczki. Kobieta wykonywała większość roboty, także tej brudnej. Najgorsze było to, że młoda miała dużo informacji. trzeba było szybkiego podjęcia decyzji.
 Mężczyzna odwrócił się na krześle w stronę długiego stołu przy któym siedzieli członkowie rady.
-Dziewczynę trzeba zabić!

-Podsumowując- powiedziałam po dokładnym przejrzeniu wszystkich nagrań, które przyniosła Stevie.- Mamy jedną osobę, a dokładniej rozmazaną lekko twarz. Zaniosę do L, sprawdzi w bazie danych policji. Zobaczymy co z tego wyniknie, a tymczasem...- spojrzałam na zegarek. Była wpół do dziesiątej wieczorem.- Właśnie otworzyli "STUDIO"- powiedziałam. Nie potrzeba było dalszych uwag.
 Wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy do domów. Umówiliśmy się za pięć dziesiąta pod klubem. Otworzyłam szafę i zastanowiłam się nad strojem.Postawiłam na czerń i koronkę. Wyprostowałam na szybko włosy i dobrałam do tego czarne botki. Prawie w ogóle się nie pomalowałam, co trochę przeczyło moim zasadom.
 Wsiadłam z powrotem do Astona i pojechałam do klubu. Gdy dotarłam na miejsce Czekała już na mnie Stevie. Miała na sobie niebieską sukienkę przepasaną beżowym pasem.

 Razem stanęłyśmy przed wejściem i pogrążone w rozmowie o wszystkim i niczym czekałyśmy na Bonda, który tym razem potrzebował dużo więcej czasu niż my. Po chwili jednak na strzeżony parking przy klubie wjechał jego Aston Martin. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w takich samych garniturach. To nie byli Bond i Kali.
 Złapałam Stevie za rękę i weszłam do klubu. Zauważyłam, że mężczyźni ruszyli za nami. W środku był już niezły tłumek. Kobiety i faceci tańczyli w rytmie różnych najnowszych przebojów. Nie zastanawiałam się nawet nad tym, co leci. Przeciskałam się między ludźmi ciągnąc za sobą Stevie.
-Ej!-zawołała ona.-Co jest?
-Widziałaś tych dwóch gości? Nieprzyjemne typki.
 Nic więcej nie mówiąc udałyśmy się w stronę tylnego wyjścia. Co chwilę odwracałam się by sprawdzić położenie przeciwników. Byłyśmy już prawie u celu, gdy odwróciłam sie raz jeszcze. Nigdzie ich nie było. Dopadłam drzwi i zatrzymałam się gwałtownie. Po dwóch jego stronach stali ci goście. Kurde, a myślałam, że nie trzeba będzie nikogo zabijać. Stevie wpadła na mnie nagle, ale nawet się nie zachwiałam. Dziewczyna pisnęła, gdy zobaczyła, dlaczego nie idę dalej.
-Chyba musimy się przewietrzyć- powiedziałam głośno. Któryś z nich otworzył nam drzwi.
 Wyszłyśmy, a oni za nami. Zdjęłam z ręki gumkę schowaną pod rękawem sukienki i zawiązałam włosy na czubku głowy. Stevie dziwnie na mnie spojrzała. Dobrze wiedziałam, że włosy będą tylko przeszkadzać w walce, ale ona chyba tego nie zrozumiała. Przygotowałam się do zablokowania ciosu, ale nic podobnego nie nastąpiło. Zauważyłam natomiast szybki ruch jednego z facetów i uprzedziłam gościa wyjmując spluwę z torebki przewieszonej przez ramię. Mężczyźni cofnęli się z podniesionymi dłońmi, ale nadal nic nie powiedzieli.
-Czego chcecie?-spytałam, a może raczej warknęłam. Stevie schowała się za moimi plecami.
-Mamy Bonda- powiedział jeden z nich po chwili.- Oddajcie dziewczynę, a nic mu się nie stanie- skinął głową  w stronę Stevie. Ta jeszcze bardziej się za mną skuliła.
-Skąd mam mieć pewność, że nie blefujecie?- Spytałam.
 Jeden z mężczyzn sięgnął ręką do kieszeni i wyjął z niej kluczyki od samochodu Jamesa z charakterystycznym breloczkiem. powiem tak- On się z nim nie rozstawał. Mimo to, nie chciałam oddawać im Stevie. Bond sobie poradzi, jest 00 nie od dziś.
-Macie kumpli?- spytałam zastanawiając sie, czy zrozumieją. Ale oni skinęli twierdząco głową.- Super, to każcie im przywieźć to Jamesa, albo Was zastrzelę- uśmiechnęłam się. Oni się nawet nie ruszyli. jakby nie dotarło do nich, co mi powiedziałam.-Potrzebujecie zachęty?- spytałam i wymierzyłam w nogę jednego z nich. Drugi natychmiast wyjął komórkę i wybrał numer. Kiedy ktoś odebrał zaczął mówić w obcym języku, który i tak rozumiałam. Mimo to warknęłam:
-Angielski!- powiedziałam bawiąc sie palcem przy spuście mojej broni. Mężczyzna posłusznie przeszedł na angielski.
-Przyjedźcie tu z Bondem- powiedział, a wcześniej po włosku wyjaśnił, gdzie jest.-Teraz czekamy- powiedział do mnie chowając komórkę.
-Ilu? Ilu przyjedzie?- spytałam.
-Trzech- powiedział.
 Zamyśliłam sie cały czas obserwując naszych gości. Zabić ich teraz, czy potem razem ze wszystkimi? Co ryzykować? Nie ryzykować wcale. Podniosłam lufę i zastrzeliłam jednego z mężczyzn. Drugiego wzięłam na muszke.
-Stevie, mogłabyś?- kiwnęłam głową w stronę śmietników znajdujących sie pod ścianą klubu. Dziewczyna wzięła zwłoki zataszczyła je tam.
 Spojrzałam na trzęsącego sie ze strachu kolegę.
-Długo jeszcze?- spytałam.- Bo nie lubię czekać- Uśmiechnęłam się przekonująco.
 Po chwili na pusty parking dla pracowników klubu wjechał jeep grand cherokee. Z niego wysiadło trzech zamaskowanych typków. jeden z nich trzymał związanego i9 szamoczącego sie bez przerwy Bonda.
-Puśćcie go- nakazałam. Kolesie spojrzeli na gościa, którego trzymałam na muszce. ten pokiwał słabo głową. Puścili 007, a ten podbiegł do mnie. Szybkim ruchem głowy pokazałam mu nóż ukryty w cholewce buta. Stevie sięgnęła po niego.
-Co z dziewczyną- zapytał jeden z przybyłych.
-A co ma być?- sptałam i zastrzeliłam mężczyznę, którego wcześniej straszyłam. Zanim któryś z jego kolegów wyjął broń strzeliłam jednemu w głowę, a drugiemu w obydwie nogi.-Mamy zakładnika- powiedziałam do Jamesa.- Może jeszcze coś wyśpiewa- mruknęłam.
-Pójdę po auto- zaofiarowała sie Stevie i pobiegła na parking dla gości. Dochodziła dwudziesta trzecia.
 Odwróciłam sie do Bonda. ten rozmasowywał sobie nadgarstki. Wcześniej związali mu je grubą liną. Teraz były na nich czerwone ślady i trochę krwi. Wyjęłam chusteczki z torebki i podałam mu.
-Wszystko tam masz?- spytał nie patrząc na mnie. Wiedziałam jak mógł się czuć. Złapali go na jego własnym terytorium. Człowiek się starzeje.
-Jak każda kobieta- odparłam.- Jak to się stało, co?
-Nie wiem- wzruszył ramionami patrząc w beton.- Zaskoczyli mnie.
-We własnym domu? To ci się nigdy nie zdarzało, James- spojrzałam na niego troskliwie. Wreszcie podniósł wzrok i nasze spojrzenia spotkały się. Niemal poczułam wstyd, jaki krył sie w jego oczach.
 Stevie z piskiem opon zahamowała obok nas. Spojrzałam na Astona czujnym okiem. Żadnej rysy. jej szeczęście.
-Nigdy więcej nie prowadzę- powiedziała dziewczyna i zajęła miejsce z tyłu. Usiadłam za kierownicą, a James obok mnie. -Odwieźcie mnie do domu- powiedziała i podała adres.

-Mieli się sprawdzić! To tylko durna wymiana!- wrzeszczał mężczyzna w czarnych okularach. Przed nim stała wysoka blondynka o krótkich włosach i sylwetce anorektyczki.- To było proste zadanie O. Naprawdę proste, inaczej zająłbym się nim osobiście- wyjaśnił dobitnie. Policzki kobiety zapłonęły rumieńcem, a w oczach pojawił się strach.- Gdyby, nie to, że jesteś mi jeszcze potrzebna, zabiłbym cie już teraz- warknął.

 Otworzyłam oczy i rozpoznałam sufit sypialni w mieszkaniu Bonda. Przewróciłam się na brzuch i narzuciłam kołdrę na nagie plecy. Rozejrzałam sie po pokoju. Jeden z moich butów leżał pod oknem, drugi w progu. Sukienka leżała zmięta na podłodze. Dwa pistolety walały się pod biurkiem. Zauważyłam też garnitur Bonda, marynarkę przewieszoną przez krzesło, spodnie koło drzwi i koszulę koło łóżka. Ehhh... wspomnienia tej nocy raczej nie wypada przywoływać.
 Gdzie więc był James? Sięgnęłam po sukienkę i wciągnęłam ją szybko. Miała dość długie rozdarcie w miejscu dekoltu, co go makabrycznie powiększyło. Mimo to wyszłam z pokoju. James siedział w kuchni, przy stole. Czytał gazetę jedząc jajecznicę. Przed nim, przy miejscu, które zajęłam, leżał jeszcze jeden talerz ze śniadaniem. Nie pytając o nic zajęłam się jedzeniem.
-Byłem już u Grega- oznajmił Bond.- Mam naszych podejrzanych.
 007 odłożył gazetę i podał mi akta, które trzymał na szafce obok.
-Olivia Kascetova, O., Robert Sienicki R., Irina Chenkov I., Gill Botes G., Andrew Highrose A., Muressa Ailenovic M., Isaac Doom I. To cały gang? Oni wszyscy tego dotykali?
-To członkowie rady gangu, z którym mamy przyjemność. Ich inicjały tworzą nazwę. Brakuje też szefa.
-Skąd wiesz?- spytałam.
-Bo nikt nie jest na tyle głupi, by na tak wysokim stanowisku pozostawiać po sobie jakieś ślady.
-To od czego zaczniemy?
-Komisarz Alex Gordon wyjawił, że już przesłuchali naszego zakładnika, to człowiek od Olivii. Nie wiemy nic więcej, bo i on wie tylko tyle. Zamknęli go w celi.
 Skinęłam wolno głową analizując fakty.
-Więc od czego zaczniemy?- spytałam po raz drugi.
-Od Olivii- powiedział on.

czwartek, 5 lutego 2015

Głosowanie Trwa!
Zapraszam do oddawania głosów, wysyłania SMS-ów! Z góry dzięki!

Nieuzgodniony sojusz

 Treningi. Treningi, treningi, treningi. To coś, co wypełniało zawsze całe moje życie, a teraz miało być tego jeszcze więcej. Jedynie dwa dni na trening, a potem ocena, ostateczna jakaś parada, którą Snow i twórcy Igrzysk za przeproszeniem z czterech liter chyba wzięli. Jedna już była, na co następna? Nie dość, że musiałam się skupić na jak najdokładniejszym wykorzystaniu czasu na sali, to jeszcze Johanna kazała mi myśleć, na kolorem stroju, bo nie chce znów spotkać sie z moimi humorami! Jakby nie wystarczyło jej to, co jej tłumaczyłam po paradzie. Taki wykład każdy by zapamiętał. Swoją drogą dawno nikomu takie zadymy nie zrobiłam. Emerald zaczął sie trzymać troche dalej, na odległość, Cashy uważała mnie za swojego idealnego ucznia, a ja tylko nie chciałam być taka, jak inni, pusta, bezmyślna, miałam swoje zdanie. Nie myślałam, że to się może dla mnie źle skończyć, że cokolwiek może sie źle skończyć.
 Pierwszego dnia wstałam wcześnie rano i od razu po śniadaniu zeszłam na salę. Nie zadałam sobie trudu zapoznawania się z kimkolwiek, od razu zaczęłam ćwiczenia. Powoli obczajałam wszystkie przyrządy do ćwiczeń. Od  torów przeszkód, przez zwykłe przyrządy znajdujące sie na każdej siłowni, aż po pokój do ćwiczenia uników, bądź szybkich strzałów, czy rzutów do celu. Takiej akurat nie było u nas w szkole. Po pierwszej serii wszystkich ćwiczeń byłam już nieźle zziajana, a pierwsi trybuci zaczęli dopiero napływać do salki. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę, że przyszłam tu koło piątej, szóstej i nawet Cashy jeszcze wtedy spała. 
 W zasadzie nie wiem kiedy, ale w którymś momencie wzięłam sobie moją obecność tutaj bardzo do serca. Zaczynałam się nawet przyłapywać na myśleniu o wygranej, o tym, jak to by było wróć do domu w takiej chwale, a potem na myśl przychodziły mi miny rodziców Emeralda. Wiedziałam, że oni winili mnie za jego pobyt tutaj i miałam niemalże stuprocentową pewność, że będą winić za jego ewentualną śmierć. Mój rozum często kłócił się wręcz z sercem, które pragnęło jedynie wyzwań, sławy i ryzyka. W większości sytuacji cieszyłam się, że mój rozum tak dobrze się kłóci.
 Obejrzałam się w stronę drzwi i poczęłam przyglądać wchodzącym do sali trybutom. Stałam spokojnie przy ringu do trenowania walk wręcz. Pojedyncze osoby omijały mnie bez słowa kierując sie do zwyczajnych stanowisk, gdzie mogły pracować same ze sobą. Mnie teraz strasznie zależało, by poćwiczyć z kimś. Z kimś, kto nawet nie wie, że może przegrać.
-Na co czekasz, Aniołku?- spytał koś.  Odwróciłam sie i ujrzałam uśmiechniętą i pełną fałszywej pewności siebie twarz Connora Moody'ego. 
-Chcesz zobaczyć?- spytałam i zgrabnie przeskoczyłam pomiędzy linkami odgradzającymi ring od reszty sali, wślizgując się na matę. Chłopak podążył za mną. Nawet przy wchodzeniu kiepsko sobie poradził. 
 Walczyłam, by nie zaśmiać się, gdy zaplątał się w linę. W przeciwieństwie do mnie stojący gdzieś dalej Emerald zaśmiał się i odezwał do gościa ćwizącego obok.
-Młody nie wie na co się porywa- uśmiech zagościł na ich twarzach.
 Nie byłam w szczególnym humorze więc darowałam sobie poprawianie nawet podstawowych błędów chłopaka. Gdy ten zaatakował zrobiłam zgrabny unik. Zmęczyć przeciwnika... Chyba odbiegnę od tej metody. Większość chłopaków zebranych na sali oderwało się od swoich zajęć i zaczęło z politowaniem przyglądać naszej walce. Tak, dziś zdecydowanie zakończę sprawę efektownie.
 Ręka Connora znów wystrzeliła do mojej twarzy. Zatrzymałam ją w połowie ruchu i wykręciłam mu za plecami sprawiając, że młody odwrócił się ode mnie tyłem. Wjechał mi z łokcie w brzuch, więc puściłam go, by potem kopnąć go z pół obrotu w klatkę piersiową. Starałam się bardzo zrobić to stosunkowo słabo, ale i tak wprawnym uchem usłyszałam trzask pękającego żebra. Chłopak syknął z bólu. Zgiął się lekko, a ja ręką uderzyłam go w plecy, przybiłam do parteru i założyłam dźwignię. 
-Muszę przyznać, że tak szybko jeszcze nie kończyła- usłyszałam słowa Emeralda. Stojący obok niego trybut z ósemki uśmiechnął się.
 Zeszłam z ringu zostawiając biednego Connora samego z jego dumą. podeszłam do chłopaków.
-Jak tam śpiochy?- spytałam żartobliwie.
-Nie źle go rozwaliłaś- powiedział Em zmieniając temat.
-Właśnie- przytaknął mu kolega.
-Bywało lepiej- podsumowałam.- Które ćwiczenie robicie?
-Pierwsze- powiedział Em.
-Drugie- dodał Orick.
-Trzecie- wtrącił Hektor.
-Słabiutko- skwitowałam z uśmiechem.- Ja skończyłam już wszystkie. - Spojrzałam w stronę Cnnora, któremu kolega pomagał zejść z ringu. Wyszli z sali.
-Złamałaś mu żebro- powiedział Hektor widzą, gdzie patrzę.
-Samo pękło- ucięłam. -Kto chętny na solo?- odwróciłam się w stronę wnętrza sali i powiedziałam to głośno. Zza ramienia dobiegł mnie zduszony śmiech chłopców.- Może któryś z was?- spytałam z szyderczym uśmiechem. Emerald szybko się wycofał pod ścianę poważniejąc tym samym. Hektor podążył jego śladem, ale Oricka zdążyłam złapać za rękaw koszulki.- Ty!- oznajmiłam i zawlokłam go na ring. 
 Zza ogrodzenia jakim były liny przyglądaliśmy się końcowi walki Lary Alter i Erwina Mike z Czwórki. Była ona bardzo wyrównana i zakończyła się w zasadzie poprzez szczęście, zwycięstwem dziewczyny. Brązowowłosa w chwili nieuwagi chłopaka jednym sprawnym ruchem powaliła go na ziemię i założyła skuteczna dźwignię. Zaklaskałam i razem z Orickiem zajęliśmy ich miejsce.
 Ta walka była zdecydowanie bardziej wyrównana niż moja poprzednia. Ciosy i uniki, wszystko w prawie że idealnej synchronizacji. Co jakiś czas jedynie udawało mi się dosięgnąć do pięścią. Po pięciu minutach wyszła na jaw jedyna, można powiedzieć, słabość Oricka, zmęczenie. To właśnie dzięki jego skutkom udało mi się rozłożyć kolegę na łopatki i wygrać.
 Oboje bez żadnych większych obrażeń zeszliśmy z ringu w, jak to później Hektor określił, chwale braw. Następnie, po nas, na ring weszli Emerald i Hektor. Zwycięzca kpił sobie później z biednego pokonanego Oricka, a ja i Emerald śmialiśmy sie z nich. Cała reszta dnia minęła nam na wesołych przekomarzaniach. Zdążyliśmy zrobić po pięć serii ćwiczeń, do czasu, gdy przyszła po ns Cashy z Gibsem, mentorem chłopaków, przystojnym dwudziestolatkiem o niebieskich oczach, jak dużo osób stamtąd,  skąd pochodził.
 Poszliśmy na obiadokolację do naszego apartamentu. Cashy zaprosiła chłopaków z ósemki. Popołudnie upłynęło nam na wesołych pogaduchach. Tego brakowało mi od dawna. Od początku wiadome było, że zawarliśmy już sojusz, taki nieumówiony, nieuzgodniony sojusz.