wtorek, 17 lutego 2015

Ignacy, Syn Swiatłości

 Z fascynacją patrzyłem jak moje ręce zaczynają błyszczeć. Pojawiły się na nich przepiękne tatuaże wyglądające jak białe łodygi róż pnące się po moich ramionach. Lśniły one nieznanym mi światłem, ale wiedziałem skąd ono pochodzi. Od Boga. To była moja pierwsza przemiana. Nie wiedziałem tylko kim się stawałem. To mieli mi powiedzieć oni. Osoby stojące teraz wokół mnie w ciasnym kręgu. Mieli grobowe miny i nieobecne spojrzenia.
 Gdy przemiana doszła końca, a moje ciało przeszło już najważniejsze zmiany zacząłem mimowolnie tracić przytomność. Tak już było. Tak działał mechanizm przemiany i mimo, że go nie rozumiałem, wiedziałem, że tak po prostu musi być.
 Gdy na powrót odzyskałem świadomość kilkanaście głów z pokerowymi wyrazami twarzy wpatrywało się we mnie uważnie. Obserwowali wszystkie zmiany i moce, które zdążyły się pojawić.
-Gratulację, Łowco- oznajmił jeden z nich. Był to najważniejszy w naszym klanie człowiek, Stefan Zamoyski. Był on wysoki, dobrze zbudowany, umięśniony i przystojny. To założyciel naszego klanu, mój pradziad.
 Gdy tylko dotarła do mnie istota jego słów miałem ochotę sie rozpłakać. Anioł, to nim chciałem być. Moja luba, Lilianna, ona uwielbiała Anioły i była jedną z tych buntowników w naszym klanie, którzy rzadko sie zdarzali i nienawidzili łowców. Lilianna była wróżką i przeszła przemianę kilka dni temu. Otwarcie mi tego nie powiedziała, ale wiedziałem, że nie zadziała na moją korzyść przemiana w Łowcę. Znałem kilka ważnych sekretów Lily. Dziewczyna przyjaźniła się z niektórymi diablicami i hybrydami. Często sabotowała wyprawy łowców, a ja jej pomagałem. Miło wspominałem tamto chwile. Jeśli pomyślę, że teraz mielibyśmy stać się wrogami... Nie!
 Nie okazując uczuć, jak przystało na porządnego mężczyznę czystej krwi Zamoyskiej, udałem się na podwórze. Reszta osób została w sali. Szybko znalazłem Liliannę. Moje oczy były już czerwonę od powstrzymywania płaczu. W końcu nie wytrzymałem i przytuliłem sie do niej pozwalając łzą spływać po moich policzkach.
-Co sie stało, mój drogi?- spytała Lily swoim słodkim głosem. Nie chciałem jej powiedzieć. Nie potrafiłbym tak po prostu jej zranić, ale musiała sie dowiedzieć.
-Łowca- wyszeptałem.- Jestem łowcą.
 Dziewczyna gwałtownie odepchnęła mnie od siebie. Spodziewałem sie tego. Teraz w jej oczach pojawiły sie łzy, nie zatrzymywała ich. Chciałem je otrzeć, ale nie zebrałem sie na odwagę, by w ogóle wyciągnąć rękę. Zacisnęła zęby. Była zła? Raczej smutna...
-Żegnaj...- wyjąkała i odbiegła.
 Przepełniony smutkiem wróciłem do domu. Nim jednak przekroczyłem próg, ogarnąłem wierzchnią część swojej duszy i założyłem niewidzialną maskę obojętności. Nie zwracałem uwagi na wszystkich tych ludzi, którzy cieszyli się z mojej przemiany. Pozostawała jeszcze jedna kwestia, krew. Czy jest Anioła, czy Demona?
 Podeszła do mnie matka z ojcem, uśmiechniętym od ucha do ucha. Tata rzucił mi sie dosłownie na szyję. On także był Łowcą. Matka natomiast ucałowała mnie w oba policzki. Była Anielicą, w prawdzie z domieszką krwi zmiennokształtnego, ale jednak. Podprowadziła mnie do do pradziadka, Łowcy z krwi i kości. Ten pobrał próbkę mojej krwi i włożył ją pod mikroskop skrzywił się lekko, gdy coś dojrzał, a potem dał nam po kolei wyniki do obejrzenia. Gdy je ujrzałem zrozumiałem jego grymas. Krew demona w moich żyłach. Nawet ja, chłopak sabotujący innych łowców, zostałem wychowany tak, by nie znosić demonó, a już na pewno nie tych w swojej krwi! 
 Nie dziwcie się więc, że matka uścisnęła mnie czule i że ojciec uronił łzę, ani, że nawet pradziad pozwolił sobie na smutek na twarzy. Czekała mnie bowiem próba lojalności rodzinie. Zostanę wysłany w świat, abym znalazł niewinnego demona, lub hybrydę i nie zabił, lecz przywlekł tu, na tortury...
 To chyba jednak trochę przekraczało moje umiejętności. Bądź co bądź chodziło, o dopiero co przemienioną istotę, która jeszcze nikogo nie zabiła, nawet nie skrzywdziła. Na moje szczęście lub nieszczęście, większość, znaczy prawie wszystkie, takie istoty, znajdowały się w Cadaverous School, szkole chroniącej nowo narodzonych Ciemnych. Wszystkie klany, choć nasz bez szczególnej radości, przystały na umowę zakazującą ataków na miejsca chronione prawem paktu. Należały do nich ośrodki pomocy nadnaturalym, szkoła trupów i kilka zamczysk, między innymi nasz.
 Pradziad ogłosił wynik testu i machinalnie umilkły śmiechy i radosne okrzyki. Zapanował smutek. Ja byłem jednak bardziej przerażony niż smutny. Mogłem tej wyprawy nie przeżyć. Wybiegłem na zewnątrz i wpadłem na Thomasa, mojego starszego kumpla, który wprowadzał mnie w świat Dzieci Światła i Mroku. Thomas Abel był Zmiennokształtnym. Było niewielu takich w naszym Klanie i dużo osób po prostu za nim przepadało. 
 Nie musiałem mu nic mówić, on już wiedział, pewnie wszyscy wiedzieli. Taka sytuacja zdarzyła się tylko dwa razy, a w zasadzie raz. Dwoje bliźniaków, obydwaj Łowcy z domieszką krwi Demona. Tylko jeden wrócił, a hybryda, którą ze sobą przyprowadził. Była to piękna, a za razem szalenie niebezpieczna istota. Mieszanka Demona, Wampira i Czarodzieja. Rzuciła sie na mnie. Miałem pięć lat.

 Następny dzień był dla mnie koszmarem. Od rana wytykanie palcami przez mieszkańców zamku, stres i nerwy. Każdy miał już swoją wersję na temat tego, co się wydarzy, a ja nawet poważnie o tym nie pomyślałem. Czy piętnastolatek poradzi sobie z tak trudnym zadaniem. Dotychczas tylko jeden tego dokonał i nawet nie wiemy, czy sam.
 Po śniadaniu, którego prawie w ogóle nie tknąłem, wyszedłem na dziedziniec. Tam czekała na mnie ponad połowa dworu i ukochany ogier, Kańtoch. Przy nim stali moi rodzice. Matka po raz ostatni zmierzwiła moje włosy koloru jasnej miedzi, a ojciec zamknął mnie w braterskim uścisku. Czułem, że oboje się martwili.
 Z gracją, czy też bez niej, nawet nie wiem kiedy, wskoczyłem na konia i szczędząc wszystkim dalszej przykrości, bez pożegnań, spiąłem konia, dodałem łydkę i odjechałem.
-Adrianie!- usłyszałem głos, którego nie pomyliłbym z żadnym innym. Byłem już w lesie. Co robiła tu ona?- Adrianie Ignacy Narkun-Zamoyski, zatrzymaj się!- tylko ona posługiwała się moim pełnym imieniem z takim wdziękiem. A przecież było ono śmieszne.
 Pociągnąłem za wodze i Kańtoch posłusznie zatrzymał się wpół kroku. Zza drzewa wyszła Selene Romanović.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz