czwartek, 25 grudnia 2014

007 i 008- początek końca gangu Origami

 Przeciągnęła się ziewając słodko. W jej nowej pracy wiało nudą. Tak jak kiedyś rozrywka była jej kompanką, tak teraz dziewczyna odczuwała kompletny jej brak. Siedziała markotna za biurkiem, w idealnie wyprasowanym, granatowym, damskim garniturku. Sztuczny uśmiech pojawiał się na jej zmęczonej całym dniem twarzy, gdy tylko ktoś wchodził do gabinetu.
 Ten dzień był taki jak inne. Nic w chmurach, ani w talerzu z owsianką nie powiedziało jej, że okaże się aż tak wyjątkowy. Siedziała na obrotowym, twardym krześle już cztery godziny, bo od ósmej. Kręciła się na nim nie mogąc się doczekać końca pracy. gdy robiła już dwieście pięćdziesiąty z rzędu obrót posadzka budynku, w którym się znajdowała, zadrżała, a przez okno, wybijając szybę, wpadły fragmenty budowli z naprzeciwka. Zerwała się na równe nogi.
-Wreszcie coś się dzieje!- wykrzyknęła uradowana. Nie przywykła do tak długiej i trwałej nudy w życiu.
 Zbiegła po schodach na parter i mijając zdezorientowanego szefa wybiegła na ulicę. Ruiny gotyckiego kościoła katolickiego stały w płomieniach. Dziewczyna szybko nakreśliła na swoim ciele znak krzyża i ruszyła na plac boju, by pomóc wydostać się wiernym, którzy zgromadzili się dwadzieścia minut temu na mszy. 
 Z niemałym trudem przedzierała się przez gąszcz gruzów, które tworzyły labirynt godny miana wykonanego przez Dedala. Jej uszy dobiegł pisk jakiejś kobiety i nieustanny płacz dziecka zmieszany z cichym szlochem innej osoby. Bez chwili zastanowienia podążyła w tamtym kierunku. Po chwili dotarła do miejsca, gdzie staruszka i młoda matka z dzieckiem uwięzione były w kręgu płomieni. Zdjęła kurtkę i rzuciła ją na płomienie, które w tamtym miejscu przygasły. Matka z dzieckiem wybiegła, ale staruszka nie ruszyła się z miejsca. Wtedy dostrzegła, że trzyma za rękę małego chłopca uwięzionego między wielkimi odłamami sufitu świątyni.
-Niech pani idzie, pomogę mu!- krzyknęła. Kobieta potaknęła i ze łzami w oczach przemknęła obok niej. Odsunęła się trochę, by zrobić miejsce kobiecie i płomienie liznęły jej szyję pozostawiając czerwony ślad. Zacisnęła usta powstrzymując krzyk próbujący wydostać się z jej wnętrza. Nie czas na chwile słabości.
 Dobiegła do chłopca, szybko ogarnęła ustawienie głazów i zaczęła je z wysiłkiem odsuwać. Po pół minucie była już nieziemsko spocona, lecz udało jej się wydostać malca. Był otarty w wielu miejscach, ale na szczęście nie stało mu się nic poważnego, jak sądziła. Wzięła go za rękę i popędziła w stronę wyjścia w płonącego labiryntu- istnej pułapki. Po drodze dostrzegła jeszcze nastolatkę z nogą zaklinowaną między dwoma potężnymi belami. pomogła i jej. Gdy podważała jedno z drewien dostrzegła leżącego bez życia chłopaka do którego zbliżały się płomienie. Ogień niebezpiecznie szybko pędził w jego stronę. Dziewczynie kazała zabrać chłopca, a sama wzięła na ręce młodego mężczyznę. Ledwo żywa wypadła z kościoła, który ktoś zamienił w ognistą pułapkę. 
 Na ulicy stał już wóz policyjny, terenówka detektywów z kryminalistyki i dwa ambulansy. Zauważyła, że na chodniku, na płótnach leżało kilka sinych już ciał i kilka "pakunków". Lekarze raz po raz stwierdzali zgony. Ktoś zabrał od niej chłopaka. Poziom adrenaliny w jej krwi spadł i zaczęła odczuwać ból w poparzeniu. Ogarnęło ją wielkie zmęczenie, ale dzielnie trzymała się na nogach.
-Mógłby mi ktoś pomóc?- spytała próbując dojrzeć, czy ma na tyle szyi większą ranę. Nic z tego. Podszedł do niej jakiś lekarz, a wraz z nim reporterka i kamerzysta ze swoim narzędziem.
-Brawo- powiedziała ta patrząc to na nią, to na kamerę.- Jest pani...
-Panienka- wtrąciła.
-...prawdziwą bohaterką. Uratowała pani pięć osób...
-Sześć- wtrącił jakiś lekarz.- Chłopak przeżyje, dzięki panience.
-Sześć, gratuluję. Jak się panienka czuje?
-W zasadzie, to...- już miała powiedzieć, że woli, żeby je mówiono na ty, gdy budynek, w którym mieściło się jej biuro, wybuchł.
 Zerwała się na równe nogi nie zwracając uwagi na lekarza, który majstrował przy jej ranie na szyi.
 Wiedziała, że w tym budynku było zdecydowanie więcej osób. Wiedziała też, że większości już nie uratuje, mimo to pobiegła, by zmierzyć się z kolejną pełną gruzów i płomieni pułapką, w której każdy kawałek budynku mógł zagrażać jej życiu, lub życiu któregoś z pracowników biurowca.


 Gdy Bóg dał ci dar, bo wybrał cię,
 nie zabijaj w sobie go nigdy, o nie! 
 Nawet gdy tracisz moc, wszystko idzie źle,
 nie zabijaj w sobie talentu, o nie!
 Kiedy los sprawdzić chce czy ci odebrać co twe,
 za wszelką cenę nie poddawaj się
 Odrzuć zwątpienie co szepcze,
 by zniszczyć co najlepsze,
 osiągaj swe szczęście,
 twe niebo jest tam, jest tam. /Sobota, Nie zabijaj

 Z ociąganiem sięgnęłam po gazetę, którą przyniosła mi sekretarka. Upiłam łuk ciepłej kawy z mojego ulubionego kubka i zabrałam się do czytania.

Niesamowita dziewczyna

W piątek, trzynastego grudnia, miał miejsce niesamowicie nieprzewidywalny wypadek. Doszło do wybuchu dwóch sąsiadujących ze sobą przez ulicę budynków, Kościoła pod wezwaniem NSPJ i Biurowca ADFinanse. Jedna z pracownic ADFinanse, Madeline Howkins, została bohaterką tygodnia! Dziewczyna weszła do płonącego kościoła i narażając własne życie pomogła wydostać się pięciu osobom, a szóstą wyniosła na rękach. Był to syn jednego z parlamentarzystów, Sean Connery. Następnie, gdy wybuchł biurowiec, dziewczyna popędziła do niego i ukrytym wyjściem przeciw pożarowym wyprowadziła ponad pięćdziesiąt osób. Wśród nich znalazł się jej szef, Leon Summerviev, oraz dwójka małych dzieci, Lana i Dean Sulivanowie. Nie obyło się też bez rannych. Przyniesiony przez Madeline z budynku Carl Lawson był dotkliwie poparzony, a Marica, którą dziewczyna wydostała spod sterty gruzów, walczyła o utrzymanie życia przy sobie. Sama zainteresowana także ucierpiała. Ma trzy poparzenia na plecach, jedno na szyi i dużo zadrapań na rękach i łydkach. Całe miasto, a w szczególności rodziny uratowanych, dziękują Madeline za jej niezwykłą odwagę i chęć poświęcenia dla innych.
Redakcja: Agelica Malon


 Artykuł będący sprawą tygodnia faktycznie dawał do myślenia, a dalej nie znalazłam nic ciekawego. 
-Przydałaby się nam taka, co nie?- podskoczyłam, gdy usłyszałam głos Bonda, który nie wiadomo kiedy wszedł do mojego gabinetu. Podszedł do mnie i złożył delikatny pocałunek na moich włosach.
-Nie myłam ich od tygodnia- zauważyłam cierpko i dałabym głowę, by zobaczyć jego minę.- Żartowałam!
 Mruknął coś nie zrozumiałego i wziął do ręki gazetę, którą i tak już czytał. Dziewczyna na zdjęciu nawet z ranami była niczego sobie, więc mogłabym się założyć, że to ta fotka przyciągnęła 007.
-Tak, zdecydowanie przydałoby się nam takie poświęcenie, ale dziewczyna? Niekoniecznie-mówię po chwili.
 Prycha i wstaje.
-Nie zostaniesz?- pytam z figlarnym uśmiechem.
 Malutka doza prowokacji wystarcza. Chwilę później Bond wprost kipi namiętnością.
-Jesteś żonaty, James- przypominam mu przerywając na chwilę pocałunek.
-Ona nie żyje, Jan- mruczy on. Śmieję się w głos.


Nie umiemy żyć ze sobą, nie możemy żyć bez siebie,
Dobrze nam bywa bez siebie, ale ze sobą jak w niebie.
Jesteśmy dla siebie jak chiński znak równowagi,
Coraz bardziej jestem pewien, że los dobrze nas zaprowadził.
Nie możemy istnieć bez siebie jak bez nocy dzień,
Jak bez ciemności światłość, jak bez życia śmierć,
Wiem, że rany na sercu przeze mnie zadane się goją powoli
I wiem, że to boli, Ty jesteś moją ostoją i chociaż nasze życia
To walka dwóch różnych światów
Moje życie bez Ciebie byłoby jak ogród bez kwiatów,
Ja czasami przy Tobie czuję się jak niemowa,
Bo w słowniku nie ma takich pięknych słów, żeby Cię zdefiniować
I nawet wszystkie razem wzięte komplementy świata
Są za brzydkie, żeby kogoś takiego nimi oplatać.
Jesteś cudem natury, moim natchnieniem
Moją muzą, moją weną, moim przeznaczeniem./Bezczel


- To karygodne!-wrzeszczy na nas Z.- Jak można tak zachowywać się w pracy?
 Pomijamy jej pytanie. Siedzimy ze spuszczonymi głowami niczym na dywaniku u dyrektorki. Do gabinetu wpada 003 i ratuje nas z opresji. Przynosi akta, a to daje nam do myślenia, czyżby kolejna misja? Już dawno nie bawiłam się tak świetnie, jak na ostatniej.
-Nasze źródła dowodzą, że dziewczyna, którą rzekomo usunęliście jest żywa, lecz niezbyt dobrze się trzyma. Musicie sprzątnąć ją razem z szefem, bo może nam jeszcze bardzo napsuć krwi- mówi Z spoglądając na nas znad swoich nowych okularów. 
-Tym razem nie zawiedźcie, bo nie mam już cierpliwości do tłumaczenia was przed rządem. Acha! I przypominam, że licencja nie jest upoważnieniem do zabijania świadków, Bond... 
 Zwijam się jak najszybciej. Wychodzę z gabinetu i zmierzam do swojego. Po drodze spotykam L, ma on oczywiście nowe wynalazki. Technologia i nowoczesność idzie w parze ze stylem, w rzeczach, które on tworzy. Poręczny nóż ukryty w szpilkach butów i laser w spince do włosów budzą mój podziw, bo są moimi ulubionymi dodatkami. Z zachwytem spotyka się także lina, a raczej urządzenie wciągające, polegające na wystrzeleniu liny, zaczepieniu jej i wciągnięciu, czy przemieszczeniu się na wybrane miejsce, ukryta w pasku. Z chęcią przyjęłam jego wynalazki urozmaicając nimi swój ubiór.
 W swoim gabinecie ze schowka pod biurkiem wyjmuję aktówkę, do której wkładam akta, które dostałam od sekretarki. Annabeth siedziała wtedy z 003 przy barze i rozmawiała, nie zauważyłaby mnie, gdyby nie to, że prychnęłam jej przed nosem teatralnym krokiem przechodząc obok jej siedzenia.
 Pakuję podręczny laptop i zeszyt, a wraz z nim piórnik pełen ołówków i długopisów, z których ponad połowa nie pisze.
 Rozglądam się po pokoju z cichym westchnieniem. Przebiegam wzrokiem po beżowych ścianach z czarnym wzorem. Zatrzymuję się na regale sięgającym sufitu, po brzegi wypełnionym książkami fantastycznymi, kryminalnymi, sensacyjnymi, filmami akcji, serialami kryminalnymi i płytami z muzyką. Moje małe sanktuarium. Obok niego znajduje się szafa. Taka potężna, drewniana, na ciuchy. Często, nie zdajecie sobie sprawy, jak często, zostaję w pracy kilka dni i nocy, nie jadę do domu, by się przeprać. Taka szafa się przydaje. Dalej widać wielofunkcyjne biurko, kryjące w sobie wiele ekranów, na których zwykle wyświetla mi się masa informacji o celu misji. Na przeciwległej ścianie znajduje się ogromne lustro, za którym ukryty jest magazyn z bronią, taki jak ten w moim domu.
 Zabieram sukienkę i parę T-shirtów do torby. Do tego dobieram przetarte jeansy i dwie pary dresów. Z samego dna szafy wygrzebuję śliczne cętkowane bikini i wysokie koturny. Pakowanie zakończone. No, na razie. Resztę rzeczy dokupię w sklepie. Sprawdzam, czy Bond już się spakował i pomagam mu wybrać spodnie do czarnej marynarki. Na aktach napisane jest Egipt. Chyba znów musimy wybrać się samolotem.
 Razem zbiegamy na sam dół siedziby MI6, tylko po to, by dowiedzieć się, że helikopter czeka na nas na dachu. Zniesmaczeni wdrapujemy się na górę. Na dachu, z uruchomionym silnikiem, rzeczywiście czeka na nas, czarny helikopter. Wskakujemy do niego i wznosimy się w powietrze. Nie wiem, skąd ten pomysł na taki środek transportu. Czyżby zabrakło miejsc w samolocie?
 Wpatrywałam się w krajobrazy za oknem zmieniające się jak sceny na filmach. Do końca podróży nie odezwałam się słowem nucąc w głowie piosenkę Bezczela i Zeusa, "Siła Umysłu".  Kątm oka widziałam, że Bond przypatruje mi się uważnie.
 Wreszcie lądujemy. Wysiadam napawając się wszechobecnym ciepłem. Zdejmuję skórzaną kurtkę pod którą mam jedynie cienki top na ramiączkach grubości łodygi róży.
 Z lotniska na którym wylądowaliśmy idziemy do taksówki czekającej na nas przy chodniku. Wsiadamy i oddychamy chłodnym powietrzem z klimatyzacji.
-Do hotelu Maritim Jolie Ville Royal Peninsula- mówi Bond.


Kochać to niszczyć, a być kochanym, to zostać zniszczonym/Jace, Dary Aniołów



 Stevie okręciła się w miejscu prezentując sama sobie nową sukienkę nabytą w jednym z Egipskich sklepów.
 Była zadowolona z karty kredytowej, którą dostała od Milana w ramach rekompensaty chwilową utratę zdrowia, ale czegoś jej brakowało. Miłości. Chłopak traktował ją jak przedmiot, którym nie była. Wykonywała dla niego zadania, spędzali razem chwilę, a potem o niej zapominał. W dodatku od czasu, gdy wróciła ze szpitala w Berlinie zauważyła nową pracownicę. Wysoka i zabójczo piękna ruda kręciła się wokół Milana jak mucha przy torcie. Stevie nie była zadowolona. Czuła się pominięta, niechciana. Cały czas spędzała na zakupach, Kupowała ciuchy i książki, czymś musiała się zająć, gdy całe dnie prawie przesiadywała w domu.
 Nikt nie interesował się nią, gdy przechodziła zbyt blisko miejsc objętych zakazem wstępu, gdy w ogóle gdzieś szła. Zaczęło się jej podobać, że kiedyś wypytywali ją co chwilę. 
 Okręciła się jeszcze raz i podjęła decyzję. Wyszła z budynku i wsiadła do Astona Kalego. 
-Gdzie?- spytał on myśląc, że dziewczyna wybiera się na kolejne zakupy.
-Po prostu jedź-powiedziała. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale nie zakwestionował jej decyzji. Ruszył przed siebie na pełnym gazie. Dziewczynie przed oczyma migały afrykańskie krajobrazy. W końcu Kali postanowił się zatrzymać. Oczom Stevie ukazał się pięciogwiazdkowy hotel Maritim Jolie Ville Royal Peninsula.
-Koniec przejażdżki- oznajmił Kali.- Czas na odrobinę rozrywki- dodał i pomógł dziewczynie wysiąść. 

I I I I
I don’t wanna fi-i-i-ight
You wanna say you trust me now but then you go and change your mind
I I I I
Do it every ti-i-i-ime
Just because he hurt you bad it’s in the past
I just wanna love you like that/ Faydee



Gomshede bodam
nemifahmidam ,
chi dashtan chi bodam khasteh bodam
so give me your heart
give me your love
give me what's you call your khone
(dige man shodam yek divane)/Mahan Main



 W pamięci jeszcze raz powtarzam sobie treść akt. Leżę na kocu, przy hotelowym basenie. W prawej ręce trzymam drinka. Wódka z martini, wstrząśnięta, niemieszana. Bond siedzi obok zatopiony w lekturze. Obserwuje wszystkich dookoła udając niezwykłe zaciekawienie powieścią, której nawet nie rozumie, bo jest napisana po hebrajsku. Otwieram oczy przysłaniając je dłonią, by ochronić je przed parzącym słońcem górującym na niebie. Uśmiecham się, gdy widzę dzieciaki chlapiące się w brodziku i biegnę wzrokiem dalej. Mina mi rzednie, gdy dostrzegam Stevie.
 Jest zniesmaczona. Siedzi na leżaku ze skrzyżowanymi w łydkach nogami i rozgląda się dookoła. Nie udaje, że mnie nie widzi. Wstaje i idzie w moją stronę. Zastanawiam się, czy nie doznała wtedy wstrząśnienia mózgu, czy pomieszania pamięci. Siada w rogu mojego koca.
-Cześć- mówi zdejmując okulary przeciwsłoneczne z głowy. Zaplątały się pomiędzy włosami. Pomagam jej je wyplątać.- Fajnie cię widzieć- twierdzi.
-Chyba za mocno cię wtedy pobiłam- wzdycham.
-Nie- przeczy szybko.- Nie o to chodzi. Wiem co myślisz- dziwię się lekko, ale słucham dalej. Zauważam Bonda patrzącego na mnie dużymi oczyma kryjącymi niemałe zaskoczenie.- Sądzisz, że pomieszała mi się pamięć. Nie, pamiętam. Prawie mnie zabiłaś. I słusznie. Stałam po złej stronie...- spuszcza głowę, jak zbity pies.- Przepraszam...
 Nie wiem co powiedzieć. Chcę jej oznajmić, że to ja powinnam ją przepraszać, prawie ją zabiłam, ale ona odchodzi, a raczej odbiega. Wbiega do hotelu i przez szklaną szybę widzę jak wbiega na piętro kryjąc twarz w dłoniach. Ona na prawdę żałuje.
 Bond kładzie rękę na moim ramieniu. Nie wiem co mam robić, co myśleć. James łapie mnie za rękę i prowadzi do hotelu. Czuję na sobie spojrzenia innych ludzi. Czy stanik mi się zsunął? Jestem zbyt wstrząśnięta, by móc to sprawdzić. W pokoju kładę się na łóżku. Nie zwracam uwagi na nic. 
 Zaczynają do mnie wracać niebezpieczne wspomnienia. Wspomnienia jego. Wysokiego mężczyzny z Afryki. Skręcam się na pościeli czując ból, który on mi kiedyś podarował. Widzę jego oczy wpatrujące się we mnie z żądzą tylko dwóch rzeczy. Mojego ciała i mojej śmierci. Napływa do mnie furia, którą czułam wtedy. Mogłabym teraz zabić. Mogłabym skrzywdzić kogoś... Muszę zapomnieć o tym co się stało, ale to wraca. Widzę tylko to. To, czego się najbardziej obawiałam i co od początku wiedziałam. Jeśli to wspomnienie wróci, ktoś ucierpi.
 Przed moimi oczami jest on. Znajduję się w ciemnej sali przesiąkniętej wilgocią. Zapach stęchlizny drażni mój nos. Próbuję wyrwać się z pułapki. Jestem przywiązana do blatu, który kiedyś służył do operacji chirurgicznych. W jego ręce znajduje się strzykawka z żółtą substancją. Odruchowo piszczę. Jeszcze nie przeszłam szkolenia, jeszcze nie umiem się bić, nie zabijam, ale mogłabym, bo jedyne, co mam, to chęć do zlikwidowania tego faceta. Wyrywam się i wyrywam. On śmieje się niemiłosiernie. Moje przerażenie narasta i nagle czuję się wolna. Więzy na moich nadgarstkach zniknęły. Teraz. Muszę to zrobić. Na szafeczce obok leży nóż z długim i ostrym ostrzem. Dostrzegam go i chwytam. Biorę zamach i... Coś blokuje mój ruch. Walczę z oporem i próbuję jeszcze raz zadać cios.
- Jan! Janette! Janette! Janie!-woła ktoś. Głos jest taki miły, pieści moje uszy. Znam tę osobę. Cała złość nagle ze mnie ulatuje. Otwieram oczy. Bond siedzi na mnie okrakiem. Trzyma moje ręce. W jednej z nich trzymam długi nóż. Jak on się tam znalazł?
-Możesz już puścić- mówię i rozluźniam chwyt. Nóż wypada z mojej ręki i wolnym ruchem spada. Wbija się w pościel o mały włos omijając mój brzuch. James cmoka z niezadowoleniem i schodzi ze mnie.-Przepraszam- szepczę.
 On uśmiecha się do mnie i gładzi mnie po głowie.
-Każdy miewa chwile słabości- mówi.
-Ale nie ja i nie takie chwile! Mogłam cię zabić- prycha, ale dobrze wie, że gdyby nie przyglądał mi się czujnie od pierwszych chwili wspomnienia, już by nie oddychał.- Jedno wspomnienie i zamieniam się w maszynę do zabijania, nawet nie myślę o tym, co robię.

 Stevie leży na łóżku bez ruchu, a obok niej Kali, gładzi jej włosy. Dziewczyna słyszy krzyk. Krzyk Bonda, jest tego pewna. On wykrzykuje jej imię. Choć już wybaczyła, nadal nie może się wyleczyć i wspomina Janette jako swoją morderczynię. Zrywa się z łóżka i nim chłopak zdąża zareagować wybiega z pokoju i wbiega jedno piętro wyżej. Puka do pokoju znajdującego się nad jej lokum. Otwiera Bond. Jest zaskoczony, ale wpuszcza ją do środka.


Yeah, you can start over
You can run free
You can find other fish in the sea
You can pretend it's meant to be
But you can't stay away from me
I can still hear you making that sound
Taking me down, rolling on the ground
You can pretend that it was me, but no

Baby, I'm preying on you tonight
Hunt you down, eat you alive
Just like animals, animals, like animals
Maybe you think that you can hide
I can smell your scent from miles
Just like animals, animals, like animals
Baby, I'm.../ Maroon 5


 Jestem jeszcze bardziej zaskoczona, gdy patrzę jak Stevie wchodzi do środka.
-Usłyszałam krzyk i...- mówi.
-Tak..- przerywam jej.- To nic takiego, coś mi się przypomniało i...
-Ale wszystko w porządku, tak?
 Już chcę jej odpowiedzieć, gdy rozlega się wielkie bum. Hotel drży. Ściany pękają. Stevie upada na podłogę pod wpływem coraz silniejszych wstrząsów. James pomaga jej wstać i razem wybiegamy z pokoju,a potem z hotelu. Sufit wali się za nami, podłoga pęka i kruszy się. Wybiegamy przed budynek pilnując, by wszyscy się z niego wydostali. Gdy tylko przekraczamy próg hotel równa się z ziemią. Odłamki gruzów pryskają na wszystkie strony. Odbiegam jak najdalej od tego miejsca, ale jeden z kamieni trafia we mnie. Ostra krawędź ściany wbija mi się między piąte, a szóste żebro, na tyle głęboko, by sprawić, że paskudny ból przeszywa moje ciało i upadam na ziemię. 007 i Stavie biegną do mnie, ale ktoś inny jest pierwszy. Kontur jego postaci rozmywa mi się przed oczyma. Słyszę szczęk odbezpieczanych pistoletów. Trzech. Zmuszam się do otwarcia oczu. To Milan. Stevie i Bond celują do niego z pistoletów. Za nim, przy Astonie stoi Kali. Stevie patrzy na niego z bólem w oczach. Wtedy chłopak wyjmuje z auta karabinek maszynowy i celuje w Bonda. Na ustach Milana pojawia się uśmiech. Chwilę później jednak Kali wolnym ruchem zmienia cel. Tym razem, to Bond i Stevie się uśmiecha. Pistolet Milana spada na ziemię, a jego ręce wędrują w górę.
-Zabij- szepczę. Bond i Stevie strzelają w tym samym momencie. Milan Sunnyday pada na ziemię martwy-Dobij- mówię, a gdy dopada go seria z maszynówki moja głowa opada na ziemię, a ciało nieruchomieje. Tracę przytomność.




 Strzela. Trafia. Triumfuje. Patrzy na dziewczynę leżącą na ziemi, a ona szepcze.
-Dobij...- rozlega się huk strzałów, to seria z maszynówki Kalego. Janette Cortez traci przytomność. Podbiega do niej Stevie, a chłopak nadal patrzy na martwe ciało Milana Sunnydaya. W końcu także podchodzi do leżącej na ziemi nieprzytomnej agentki. Patrzy na Kalego, który pociesza Stevie zachowując się jak prawdziwy przyjaciel. James bierze niekontaktującą 008 na ręce i niesie do Astona Kalego. Siada za kierownicą, a pozostali pasażerowie dołączają do nich. Właściciel wozu nie protestuje, gdy Bond prowadzi auto dość chaotycznie po autostradach prowadzących na lotnisko. Wie, że musi jak najszybciej przedostać się do Londynu. Chęć do żartów jakoś go opuściła i nie może umilić sobie czasu ironicznymi przemyśleniami. Z jednej strony cieszy się, że Milan Sunnyday już im nie zagraża, ale z drugiej strony wie, że za tym facetem mogą się kryć inni, o wiele bardziej niebezpieczni.
 W końcu docierają na lotnisko i wsiadają do prywatnego odrzutowca przysłanego przez Z. Płytki powoli jeszcze bardziej zanikający oddech agentki napawa 007 smutkiem i chyba przerażeniem. Tłumaczy to sobie, że nie może pozwolić, by stracili tak dobrą agentkę, ale w głębi serca wie, że to on nie może sobie pozwolić na stratę jej. Nie jako agentki, ale jako przyjaciółki i kompanki, a czasem kochanki.
 Chowa twarz w dłoniach i zatapia się we własnym świecie.


 Otwieram oczy i krzyczę, a raczej próbuję. Nade mną pochylają się postaci w niebieskich maseczkach chirurgicznych. Z mojego gardła nie chce wydobyć się żaden dźwięk. Postać ze strzykawką zbliża się do mnie. Niebezpiecznie mała odległość. Zrywam się z łóżka szpitalnego. W rękę mam wbite kilka igieł, które wyrywam jednym szybkim ruchem zostawiając krwawy ślad. Dostrzegam drzwi i pędzę w ich stronę. Otwieram je i wypadam na zewnątrz. Robię kilka szybkich kroków, potykam się i wpadam w czyjeś objęcia. Lustruję wzrokiem osobę, która wybawiła mnie od spotkania z podłogą i rozpoznaję Jamesa Bonda.
-Spokojnie Jan. Lekarze nie gryzą- mówi on. Prycham z rozdrażnieniem.- Masz- podaje mi ubrania.- Wziąłem je na wypadek gdybyś nie miała ochoty spędzać tu więcej czasu- uśmiecha się. Kręcę głową i odchodzę do łazienki.
 Szybko ubieram dres składający się z szarej polarowej bluzy, topu i spodni na gumce w kolorze szarym. Wsuwam nogi w Nike'i i wychodzę.
-Gdzie jesteśmy?- pytam.
-Na korytarzu szpitalnym- patrzę na niego znacząco. Dobrze wie, że nie o to mi chodziło.
-W Londynie?- kiwa głową w odpowiedzi na moje pytanie.
 Wychodzimy na parking. Rozglądam się w poszukiwaniu mojego, lub jego Astona. Ostry ból w klatce piersiowej zwala mnie z nóg. Nienawidzę za to mojego organizmu, ale znów tracę przytomność, by uniknąć kolejnych fal morderczego kłucia między żebrami. Co, do cholery, uszkodziła mi ta skała? Ale to nie kamień, gdy upadam na ziemię kontem oka dostrzegam papierowego ptaka z origami, wbitego dziobem w moje mięśnie międzyżebrowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz